[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Plastikowa izolacja spłonęła, lecz przewody ocalały i wcią\ tkwiły w mocujących je dodrewna metalowych klamerkach.Sądząc po ich poło\eniu, musiały prowadzić do włącznika przy głównych drzwiach.Na ich widokzalęgła mi się w głowie pewna myśl, myśl zbyt mglista, \eby przybrać formę konkretnych podejrzeń.Udałomi się uciec tylko dlatego, \e ogień nie dotarł do drzwi świetlicy.Po\ar musiał więc wybuchnąć na drugimkońcu sali.Poszedłem w przeciwną stronę.- Co znowu? - spytał gniewnie Fraser.Brody milczał i obserwował mnie w zamyśleniu.- Chcę coś sprawdzić.Obszedłem pogorzelisko, powtarzając sobie, \e pewnie tracę tylko czas, i przyglądając się zgliszczomw miejscach, gdzie jeszcze poprzedniego dnia stały ściany.To, czego szukałem, znalazłem pod tylną.Pochyliłem się i odgarnąłem popiół.Tak, tego się obawiałem.Na zwęglonym drewnie błyszczało kilka małych bezkształtnych blaszek.Na ich widok przeszedł mnie zimny dreszcz.Widziałem zbyt wiele po\arów, \eby nie wiedzieć, co toznaczy.To nie był wypadek.I nagle przyszło mi do głowy coś znacznie gorszego.Coś, o czym przedtem nie pomyślałem.Chryste,tylko nie to.Zdenerwowany szybko wróciłem do Brody ego i Frasera.Ale zanim do nich dotarłem, usłyszałemwarkot samochodowego silnika.Podskakując na wybojach, jechał ku nam zdezelowany mini morris MaggieCassidy.Nie mogła wybrać gorszego momentu.Wysiadła, jak zwykle drobna w przydu\ej czerwonej kurtce.- Dzień dobry panom - powitała nas wesoło.- Słyszałam, \e ktoś wydawał tu wczoraj przyjęcie zgrillem.Fraser ju\ ku niej szedł.- Tu jest zakaz wstępu.Do samochodu.Ale ju\!Nie zwa\ając na wiatr, który trzepotał jej kurtką niczym wielkim kokonem, wyciągnęła w jego stronędyktafon.Była zdenerwowana, lecz robiła wszystko, \eby to ukryć.- Tak? Dlaczego?- Bo tak mówię.Pokręciła głową z udawanym \alem.- Przykro mi, ale to za mało.Wczoraj przespałam całą imprezę i nie zamierzam teraz niczegoprzegapić.Mo\e powie pan chocia\ kilka słów? Na przykład o przyczynach tego po\aru albo o tym, \e naglezrobiło się z tego śledztwo w sprawie morderstwa.Powie pan i natychmiast dam wam spokój.Fraser zacisnął pięści i spojrzał na nią z taką nienawiścią, \e bałem się, \e zaraz zrobi coś głupiego.Maggie uśmiechnęła się do mnie.- A pan, doktorze? Mo\e.- Musimy porozmawiać.Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony, ona czy Fraser.- Nie będziesz pan z nią gadał! Spojrzałem na Brody ego.- Niech porozmawia - rzucił inspektor.- śe co? - zaprotestował Fraser.- Pan \artuje! Przecie\ to.- Niech z nią porozmawia.Jasne?Brody wło\ył w te słowa całą stanowczość nabytą podczas wielu lat dowodzenia.Fraserowi się to niepodobało, lecz ustąpił.- Dobrze, proszę bardzo! - prychnął, wracając do rangę rovera.- Róbcie, co chcecie.- Andrew, niech pan nie pozwoli mu odjechać.Potrzebujemy samochodu.On ruszył za Fraserem, ja odwróciłem się do Maggie.Obserwowała mnie podejrzliwie, jakbymchował w zanadrzu jakąś nową sztuczkę.- Musi mi pani pomóc - powiedziałem, biorąc ją pod rękę i prowadząc w stronę morrisa.- Zaraz stądodjedziemy.Wsiądzie pani do samochodu i te\ odjedzie.I nie będzie nas pani śledziła.Spojrzała na mnie jak na wariata.- Czy to jakiś.- Niech mnie pani posłucha.Proszę - dodałem, świadom, ile zmarnowaliśmy czasu.- Chce pani miećmateriał na artykuł na pierwszą stronę, obiecuję, \e będzie go pani miała.Ale teraz proszę dać nam spokój.Uśmiechała się z niedowierzaniem, lecz powoli przestała.- Jest a\ tak zle?- Mam nadzieję, \e nie.Ale tak, mo\e być bardzo zle.Wiatr przesłonił jej twarz kosmykiem włosów.Odgarnęła go i kiwnęła głową.- Dobrze.Ale dostanę materiał.Obiecał pan.Gdy wsiadła do samochodu, podszedłem do rangę rovera.Fraser patrzył za odje\d\ającą Maggie.- Co pan, do diabła, jej powiedział?- Niewa\ne.Rozmawiał pan dzisiaj z Duncanem?- Z Duncanem? Jeszcze nie.Jeszcze nie dzwonił, ale chciałem zawiezć mu śniadanie.- Niech pan zadzwoni.- Teraz? Po co? Przecie\.- Niech pan zadzwoni!Posłał mi wredne spojrzenie, sięgnął po radiotelefon i wybrał numer.- Nie odpowiada.- Zmarszczył brwi.- Dobrze, wsiadajmy.Jedziemy do przyczepy.Brody obserwował mnie z niepokojem, lecz odezwał się dopiero wtedy, gdy wsiedliśmy i ruszyliśmy.- Co się stało? Co pan tam znalazł?Wyje\d\aliśmy z miasteczka.Z lękiem spoglądałem w okno.Patrzyłem na niebo.- Sprawdziłem kable w świetlicy.Zwykły po\ar, wywołany na przykład krótkim spięciem, niestopiłby miedzianych przewodów.Na tylnej ścianie znalazłem miejsce, gdzie były stopione.- I co z tego? - spytał niecierpliwie Fraser.- To, \e ogień był tam du\o gorętszy - odparł powoli Brody.- O Chryste.Fraser grzmotnął pięścią w kierownicę.- Kurwa, powiecie mi wreszcie, o co tu chodzi?- Był gorętszy, poniewa\ rozlano tam jakieś paliwo.To nie było zwarcie.Zwietlicę podpalono.Celowo.Sier\ant gorączkowo myślał.- Ale co to ma wspólnego z Duncanem? Odpowiedział Brody:- To, \e jeśli ktoś chciał zatrzeć za sobą ślady, mógł podpalić nie tylko świetlicę.Spojrzałem na Frasera.Wreszcie zrozumiał.Ale nawet gdyby miał jeszcze jakieś wątpliwości, niemusiałem ju\ nic wyjaśniać.W oddali biła w niebo smuga czarnego dymu.Teren był pagórkowaty, dlatego jego zródło zobaczyliśmy dopiero wtedy, gdy niemal dotarliśmy namiejsce.Miałem wra\enie, \e wszystkie wzgórza i zakręty zmówiły się ze sobą, \eby jak najdłu\ej zasłaniaćwidok.Fraser wdepnął pedał gazu i popędziliśmy wąską drogą o wiele za szybko jak na taką pogodę.Niktnie protestował
[ Pobierz całość w formacie PDF ]