[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nuk wzruszyła ramionami.- To chodzmy sprawdzić, jak im poszło - powiedziała.- Ty idz.- Jak to ja? Sama?- No.Ja nie mogę, bo mam za miękkie serce.Sierżant opadły ręce.Nie zrozumiała czarownicy.Co ma serce do konsumpcji i ocenyjakości potraw? Patrzyła na Kai podejrzliwie.Na szczęście ta zaczęła wyjaśniać.- Bo widzisz.Wyciągnąć możemy tylko jednego.A to oznacza, że pozostali musząwrócić do swoich cel.A ja nie będę w stanie nikogo odesłać z powrotem na śmierć.Niemogłabym im spojrzeć w oczy.- Aha! To znaczy, że ja mam to zrobić, tak?- No tak.Bo ty masz doświadczenie w armii.Niejednokrotnie przecież posyłałaś jużludzi na śmierć. Nuk o mało nie eksplodowała.- Jest, kurwa, zasadnicza różnica posłać kogoś do ataku, gdzie każdy ma jednakszansę, a odesłać na transport cmentarny!- No właśnie.I tylko ktoś o tak żelaznej woli jak ty może sobie poradzić z tymproblemem.- Czarownica zrobiła w tył zwrot, podeszła do zakratowanego okna i oparła sięrękami o wąski parapet.Z wielkim zaangażowaniem i całą sobą zaczęła obserwować, co teżinteresującego dzieje się na otoczonym murami placu.Chwilowo nie działo się nic takiego, aplac zasadniczo był pusty, ale uwaga czarownicy nie słabła, bo może coś zacznie się dziać.- Aha.- Kai przypomniała sobie coś i odwróciła na chwilę głowę.- Jakby oniugotowali jakieś smaczne rzeczy, to przynieś.Bo chyba właśnie zgłodniałam z tegowszystkiego.- Hej, ty! - na ulicy rozległ się głośny okrzyk.- Hej, ty tam! Wyjdz!Varik z trudem podniósł się z łóżka.Specjalnie dla niego wzniesiono u wezgłowiakonstrukcję z poduszek, zle znosił pozycję horyzontalną.I w ogóle jego choroba była dziwna.Zawsze zaczynała się wraz z nastaniem pełni wiosny.Nagle, ni stąd, ni zowąd, Varikowizaczynały płynąć łzy z oczu.Niby nic, ale dorosły mężczyzna wyglądał jak beksa, bezprzerwy płakał.I jak wytłumaczyć wszystkim, że to tylko tak, z powodu nieznanego lekarzomschorzenia? Potem zaczynał swędzieć nos.A potem zaczynała się już pełna jazda.Oczypuchły, zamieniając się w zaropiałe szparki, nos zatykał się momentalnie, a w płucachpojawiało się coś, co zamieniało je w jedno wielkie ognisko rzężenia, kaszlu, charkotu.Wzięcie oddechu zakrawało na cud, a odkrztuszenie czegokolwiek było niemożliwe.Miałwtedy wrażenie, że żyje praktycznie na bezdechu.Na chorobę nie było lekarstwa.Teoretycznie trochę pomagały różnego rodzaju środkiuspokajające, ale miał wrażenie, że działają bardziej na umysł niż na ciało.Można było,wzorem mitycznego Zaana, który również na to cierpiał, topić się powoli w alkoholu.Varikjednak czytał kroniki uważnie i wiedział, jak to się skończyło u wielkiego filozofa.Pił corazwięcej, a zbawienne dla umysłu skutki tego picia były coraz mniejsze.Natomiast przykreefekty uboczne coraz większe.A ulgi tak naprawdę żadnej, bo nawet zamroczenie było zbiegiem lat krótsze.Kiedy żył w mieście, zawsze na czas pełnej wiosny chował się wciemnym pomieszczeniu, kazał zasłaniać okna grubymi kotarami, zamykać drzwi.I tam, wzaduchu, może nawet czuł pewną ulgę, a może tylko tak mu się wydawało.Ale tu teraz? Wlesie nie mógł już wytrzymać, a bliskość morza dawała pewną ulgę, więc wkroczył na czele swojego szczupłego oddziału do tego zapomnianego przez Bogów miasteczka na dalekimzapleczu imperialnej armii operującej w okolicach Kong.A teraz ten dziwny okrzyk.- Hej, ty! Wyjdz!Varik chwiał się na nogach.Z najwyższym trudem zapiął pas z kaburą rewolweru,włożył do niej broń.A potem mimo upału narzucił na ramiona zrabowany czarownikowipłaszcz.Jeszcze tylko rozklepany kapelusz bez ronda i już mógł wyjść na spotkanieprzeznaczenia.Był sam.Gościnny lekarz, który go przyjął, poszedł na targ uzupełnić domowezapasy.Partyzanci zostali rozmieszczeni w kwaterach wokół.Jeśli nie nastąpiło nicnieprzewidzianego, to teraz, kiedy na ulicy pojawił się intruz, powinni już zajmowaćstanowiska na dachach budynków.A czy zajmowali? Zaraza jedna wie.Problemem jegooddziału było to, że składał się generalnie z idiotów.- Hej, ty!Varik pchnął drzwi i wyszedł na wąską werandę.Długo nie mógł otworzyćoślepionych nawałą światła oczu.Było samo południe, słońce operowało z bezlitosnąostrością.Nasadą dłoni usiłował przetrzeć piekące powieki, ale niewiele to dało.Kiedy tylkomógł dostrzec cokolwiek, ruszył naprzód.Po kilku krokach stanął na środku ulicy.Tyłem dosłońca, przodem natomiast do starszego mężczyzny w cywilnym ubraniu.Nie mężczyzna byłjednak głównym problemem.O ból istnienia przyprawiało raczej kilkudziesięciu mężczyzn zkarabinami, którzy stali za plecami cywila.Mieli na sobie mundury miejskiej straży.Prawdopodobnie przybyli więc z najbliższego większego miasta.Tu, w tej dziurze, żadnejstraży nie było.Jak przedostali się przez linię wart? A zaraza ich wie, nie mogło to jednak byćtrudne.Czyż nie wspominał przed chwilą, że jego oddział składał się głównie z kretynów?Lud zgłaszający się dobrowolnie do walczących oddziałów, niestety, nie był dobrymwojskiem.- Czego chcesz, koleś? - wychrypiał.- Jestem prefektem straży.- Mężczyzna nie miał przy sobie żadnej broni.Pewnie mógłliczyć na swoich ludzi.Na ludzi i ich wyszkolenie.- Jeśli chodzi o władzę cywilną, ten terenpodlega właśnie mnie.- No i?- Mam dla ciebie propozycję.Ofertę, której nie mogłaby złożyć armia.Proponuję cidogadanie się.- A w jakiej kwestii, koleś, chcesz się ze mną dogadywać? Prefekt uśmiechnął się lekko.Był kostycznym człowiekiem, lecz z całą pewnością niebył mało inteligentny.- Jeśli wkroczy tu armia, a wy zaczniecie się bronić, żołnierze spalą to miasteczko [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp2wlawowo.keep.pl