[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podróż mijała mu spokojnie.Specjalnie nie zabrał ze sobą żadnego alkoholu, gdyżwiedział, że nie oprze się pokusie i czas podróży niepotrzebnie się wydłuży.Nie chciał teżzasnąć podczas jazdy, a po alkoholu to przecież normalne.Nie żeby się bał śmierci, raczejtego, że się połamie i zmarnuje sobie urlop.Miał przed sobą wiele godzin za kółkiem, ale nie gnał na złamanie karku.Równymtempem przejeżdżał przez lasy, pustynie i sawanny, mijał tereny rolnicze i gęsto zaludnionewioski i miasta.Kilkakrotnie robił dłuższy postój, polował na jakiegoś ptaka czy zająca,odpoczywał i przesypiał kilka godzin.W miasteczkach uzupełniał zapasy paliwa i wody i bezzawierania jakichkolwiek znajomości ruszał dalej.Podniecało go planowanie każdego dniaurlopu, stwierdził nawet, że jest to równie przyjemne jak samo leniuchowanie, więc nawetjeżeli podróż potrwałaby dzień dłużej, nie zamierzał się przejmować.Tym bardziej, że dziękiswemu wybrykowi w biurze dostał tydzień wolnego ekstra.Czwartego dnia krajobraz za oknem w niczym nie przypominał już jego stron.Terenstawał się z każdym kilometrem coraz bardziej płaski, a trawa coraz gęstsza.Powietrze wodczuwalny sposób wilgotniało i stawało się gorętsze.Koło południa poczuł wreszcie aromat,który tak dobrze pamiętał; zatrzymał zaraz samochód i wysiadł.Zapachy gnane w jego stronędelikatnymi podmuchami chłodzącego wiatru pobudziły jego wyobraznię.Zamknął oczy izaczął wdychać woń bujnej roślinności, słonej wody i czegoś jeszcze, dużo mniejokreślonego.Kilka minut takiej kuracji sprawiło, że przeciągnął się jak młodzieniaszek irozprostowawszy zmęczone plecy, żwawo wskoczył do samochodu.Nie czuł już zmęczenia,a tylko niepojętą radość i lekkość, której nie potrafił opanować.Po dwóch godzinach dotarł do miasteczka, którego ulice zapchane były tłumamiwczasowiczów.Wzrok nie mógł nadążyć za kaskadą kolorowych straganów z owocamimorza, wysokich, murowanych budynków hoteli i milionami barwnych kwiatów i drzewrosnących wzdłuż piaszczystej drogi miasta.Przejeżdżał między tym całym luksusem powoli,przypominając sobie, jak to miejsce wyglądało przed laty.Z pewnością skromniej - przez tenczas, kiedy tu nie przyjeżdżał, powiększyło się co najmniej kilkukrotnie, było weselsze ibardziej kolorowe.Hotel Agencyjny, w którym miał się zatrzymać, mieścił się w ceglanym budynku podrugiej stronie miasta.Nie było to jedno z tych miejsc wszelkiego zbytku, jakich niebrakowało w kurorcie, ale miał jedną zaletę: był darmowy.Jako pracownikowi Agencjistarcowi przysługiwał pokój z wyżywieniem przez cały okres pobytu.Resztę atrakcji musiałsobie zapewnić sam.Wchodząc do środka, nie zapomniał o karabinie.Rozglądał się na boki, chowając gogłębiej i oswajając się z chłodem i półmrokiem, jakie pamiętał sprzed lat.Na recepcji stałmłody, otyły chłopak o rudych włosach.Dwóch strażników siedziało wygodnie na krzesłachpod ścianą.Podszedł do kontuaru i podając chłopakowi dokumenty, przywitał się z całą trójkąskinieniem głowy.Recepcjonista przejrzał papiery, zezwolenie na czterotygodniowy urlopledwie musnął wzrokiem, i wpisał dane mężczyzny do książki gości.Dopełniwszyformalności, wyjął z biurka klucz i zapisał numer pokoju znajdujący się na breloczku obokdanych urlopowicza.- Pokój numer 21.Drugie piętro, pierwszy po lewej - powiedział, przerywając nakrótką chwilę grobową ciszę.Mężczyzna wzruszył ramionami, wziął klucz i ruszył w stronę schodów, które chłopakzza kontuaru wskazywał mu ręką, odprowadzany wzrokiem przez znudzonych ochroniarzy.Wspiął się na drugie piętro i znalazł swój pokój.Kiedy wszedł do środka, mógł się przekonać,że pokoje akurat nic się nie zmieniły przez te wszystkie lata.Jego wyglądał tak samo jak ten,który zajmował wiele, wiele lat temu, gdy był w tym hotelu ostatni raz, jeszcze ze swoją żoną.Gołe ściany w zielonym kolorze, jedno duże łóżko, dwudrzwiowa szafa i po prawej drzwi dołazienki - to wszystko.Skromnie, ale koniec końców pomieszczenie miało mu służyć tylko dospania, leczenia kaca i ewentualnych igraszek z płatnymi panienkami, więc właściwiewystarczyłoby i samo łóżko.Urlopowicz wnet poczuł się swojsko w tym wnętrzu.Karabin w skórzanym futeralezawinął w koc zdjęty i położył na szafie, tak aby nie był zbyt widoczny, i udał się dosamochodu po worek z ubraniami.Kiedy miał już w pokoju wszystko, czego potrzebował,wziął długą, ciepłą kąpiel w towarzystwie butelki dobrego, legalnego alkoholu.Mokry i nagi,walnął się potem na łóżko i uraczył kilkugodzinną drzemką.Gdy się obudził, było już ciemno, ale wciąż ciepło.Z ulicy dochodziły go różnedzwięki: głosy ludzi, czasem też krzyki i śmiechy, muzyka, brzęk tłuczonego szkła.Ludziebawili się tu dzień i noc, więc postanowił, że on zacznie już w pierwszy wieczór.Nie było naco czekać.Ubrał się czym prędzej i zabrawszy kilka banknotów zwiniętych w rulon, wyszedł.Mimo tego, że wiele się zmieniło od jego ostatniej wizyty, wciąż umiał znalezć drogę naplażę.Zanim tam ruszył, zapalił papierosa, postał chwilkę przed drzwiami hotelu,przyglądając się ludziom na ulicy i oswajając z kurortem.Na brzeg dotarł po dziesięciu minutach przyjemnego spaceru.Już z daleka słyszałmelodie wygrywane przez muzyków na niewielkiej zadaszonej scenie.Wzdłuż plaży ciągnęłysię niezliczone bary, wciąż jeszcze wszystkie otwarte, stoiska ze słodyczami, papierosami iwszelkiej maści pamiątkami.Od razu skierował swe kroki do baru, gdzie postanowił zostać,dopóki mu nie braknie sił lub pieniędzy.Co chwila zaczepiały go kobiety oferujące swe ciałaza kilka papierowych zwitków; młode i piękne, stare i brzydkie, zdrowe i kalekie, a każdapróbująca zarobić na kurację dla siebie albo dla kogoś bliskiego.Dzisiaj jednak nie miałochoty na żadną z nich.Mógł jedynie na nie popatrzeć, kiedy tak siedział i delektował sięspokojem.Chciał na chwilę zapomnieć o tym, że jest niewolnikiem, który musi co nocwychodzić z karabinem w las i odstraszać lub zabijać drapieżniki podkradające się do wioski,by zjeść któregoś z tych nieszczęsnych tłuściochów.Chciał przestać myśleć o zastawianiusideł i walce z dzikimi bestiami.Tego wieczora upił się tak, że nie pamiętał, jak znalazł się z powrotem w hotelu.Nieto było jednak ważne, jedynym jego zmartwieniem po przebudzeniu był kac.Rozciągał się nałóżku, okno było otwarte i wlewał się przez nie piekielnie duszny żar, a w głowie dudniło mujak na jakimś dancingu.- EEEhhh.To na pewno przez zmianę klimatu - wymruczał do siebie.Leżał tak jeszcze długo w ubraniu, starając się sobie przypomnieć, o której opuścił bari jaką drogą szedł do hotelu, a tym samym usiłując przezwyciężyć ból głowy.Wreszcie się poddał i stwierdził, że musi się napić.To będzie najlepsze lekarstwo,usprawiedliwiał się przed sobą.Nie zdążył jednak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]