[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Danowie, Danowie, ludzie Haarika, złodzieje i mordercy,godni rozerwania i wytracenia.Zabić ich! Zabić wszystkich.Nikogo nieoszczędzać.Poprzysięgam im śmierć! Szarpię i gryzę, gryzę i szarpię.Co się z nim dzieje? Raz wstrząsają nim drgawki i kaszel, razprzerazliwe zimno, takie jak wtedy, gdy Bragi wyciągnął go z wody natopielisku. Piraci! Książę, teraz albo nigdy.Powinniśmy się z nimiugadać.To nasza wolność! krzyczał Bragi, jednak Wali nie potrafiłsię skoncentrować na jego słowach.Kręciło mu się w głowie.Miałwrażenie, jakby rzeczywistość, której doświadczał we śnie,rzeczywistość ciemnych odmętów, zastąpiła realia napaści.Niektórzy łucznicy na łodzi Waliego ogryzali się napastnikom,atoli większość ludzi Bjarkiego wciąż mocowała się z beczkami,próbując wydobyć z nich broń.Waliemu zdawało się, że brodzi woparach stresu i gniewu, jakby ci ludzie wydzielali je wraz z potem.Jeden z drakkarów podpłynął do nich bokiem i uderzył burtą oich łódz, łamiąc wiosła i obalając załogę, zarzucając ludzi na dno łodzi.Jeno trzech utrzymało się na nogach Wali, Feileg i Bodwar Bjarki,który szczerzył się i śmiał za osłoną wielkiej tarczy, z przednimmieczem w ręce.O burty łodzi załomotały zakrzywione chwytaki.W uszachbrzęczała Waliemu bitewna wrzawa, a wokół niego unosił się zapachstrachu.Poczuł się tak, jakby ktoś zahaczył runę o jego gardło, ciągnącgo ku straszliwemu przeznaczeniu.Krew pulsowała mu w głowie jakbycoś próbowało się wyrwać z jej wnętrza.A potem tak się stało.Wypowiedział słowo, które zdawało się czymś więcej niż słowem,bardziej wirem, zasysającym wycinkiem nocy, w którym miał zatopićsię bez reszty. Fenrisulfr.Miano wydawało się właściwe, jakby po raz pierwszywypowiadał własne imię. O czym ty mówisz? Ocknij się, musimy się dostać na tenokręt! to był Bragi. Wychłepczę z nich życiodajne nektary. Książę, ty bredzisz.Chociaż się połóż.Inaczej cię trafią. Fenrisulfr.Wali postąpił w stronę słodkiego aromatu walki.Wszystkozdawało mu się tak przepyszne: sute poty strachu i furii, i krew, o tak,ona nade wszystko, tam, gdzie słodkie strzały trafiały celu, gdziepiękny miecz ciął, gdzie rąbał nadobny topór. Pęta puściły rzekł.A potem jego umysł pochłonęły krwawe odmęty.35.WILCZE %7łARAOWali się obudził.Wokół zalegała mgła.Był dzień, a masztrzucał długi cień w powietrzu, niczym promień słońca przezierającyprzez chmurę, znacząc jednak tuman smugami ciemności, nie światła.Cień dryfował mu przed oczami niby ciemna pajęczyna na tle szarości,niemal personifikując skrzypienie okrętu, które mąciło przygnębiającąciszę.Spojrzał w dół na odzienie, czy raczej na to, co z niego zostało.Było podarte i ciemne od krwi.Metaliczny posmak w ustach.Posmakkrwi.Wali czuł się senny i otumaniony, niby człek po obfitym posiłkuw popołudniowym słońcu. Bragi? %7ładnej odpowiedzi.Ręka Waliego spoczęła naczymś miękkim.Spojrzał, by zobaczyć, co też to jest.I wrzasnął.Zobaczył mężczyznę, z wydartą klatką piersiową,połamanymi członkami, ze wzrokiem wbitym w górę, patrzącym naniego oskarżycielsko.Wali skoczył na równe nogi.Obok niego ktośstał.Książę struchlał i już miał dać susa do tyłu, gdy zorientował się, żewidzi własny cień, mgielny omam rzucany przez słońce, nienaturalniematerialny.Rozejrzał się na boki.Gdzie nie spojrzeć, okręt zaścielałyciała, porozrywane i poharatane w straszliwy sposób.Na Waliegopatrzyły zgasłe oczy, ręce wyciągały się ku niemu, wątpia wiły mu siępod stopami, zapach śmierci wypełniał mu nozdrza.Poruszał się chwiejnym krokiem, próbując oddalić się odumrzyków, ale byli wszędzie, od rufy po dziób.Uciekał od nich wszaleńczym tańcu, wysoko podnosząc kolana, jak gdyby próbowałunosić się nad zwłokami.Wtem poczuł, że jakaś ręka zaciska mu się nabarku.Odwrócił się gwałtownie.I zobaczył wilkoluda.On też na niegopatrzył.Feileg był zmizerniały i pobladły, a pierś znaczyła mu,biegnąca od ramienia, długa głęboka rana.Wali zrobił krok w tył,potknął się o jakieś ciało i upadł na nie.Ogarnęło go obrzydzenie;spróbował wstać.Wilkolud chwycił go i podzwignął na nogi. Ile czasu minęło? zapytał Wali. Tydzień. Byłem nieprzytomny przez tydzień? Nie nieprzytomny. A jaki?Wilkolud zerknął na ciała. To twoja sprawka? indagował Wali. Moja nie. Czemuś nie wyrzucił ich za burtę?Feileg spojrzał w oczy księcia. Lękałem się ciebie wyjaśnił.Wali nie bardzo rozumiał.Wilkolud był wszak lepszym wojemod niego i nie miał powodu się obawiać. Czemu się mnie lękałeś? Jesteś wilkiem odparł wilkolud. Musiałem się chowaćprzed tobą pomiędzy tymi zmarłymi.Wali nie mógł pojąć, o czym mowa.Miał mętlik w głowie;światło dnia, nawet pod pokrywą mgły, zdawało się go razić.Spojrzałna ciała.To byli Danowie, na oko dwie dziesiątki.Na żadnym ni śladupo razach strzał czy cięciach miecza; rany były poszarpane iporozrywane.Jeden z mężczyzn nie miał połowy twarzy, jakby jązdarto, jakby utracił ją wskutek ataku dzikiego zwierza, a nie w bitwie.Wali nie był w stanie dłużej ścierpieć widoku ciał patrzących naniego w tym nienaturalnym świetle.Dał sobie kilka chwil, by wziąć sięw garść, a potem jął zrzucać trupy do morza, przedtem zabierając immiecze i sakwy.Pracował długo i mozolnie.Czuł się wyczerpany iczęsto musiał robić przerwy, gdyż odraza stawała się nie do zniesienia.Rana Feilega sprawiała mu ból, przeto za wiele nie pomógł.Mgłazaczęła opadać, a ptaki zniżać lot przeważnie mewy, ale zdarzały się ikruki.Widok tych ostatnich dał Waliemu nadzieję; do lądu nie byłodaleko.Mimo to starał się je przepłoszyć, choć bez przekonania.Czy toone okaleczyły zwłoki nim odleciały, a okręt zatonął we mgle?Feileg pomógł mu podnieść krępego Dana nad okrężnicę.Byłcięższy niż się zdawało i już samo dzwignięcie go na wysokość burtystrudziło ich niepomiernie.Na chwilę oparli go, by zaczerpnąć tchu, azwłoki wychyliły się na zewnątrz, bardziej jak ktoś schorzały od morzaniż martwy.Wtem Wali pomiarkował, co się wydarzyło. Ty im to zrobiłeś, prawda? zapytał Feilega. Ty uczyniłeśto bezeceństwo.Wilkolud popatrzył na niego oczami bez wyrazu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]