[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gryzła za-pamiętale, póki nie wygryzła dziury.Potem zaczęładrzeć długie pasy.Cynvelin przyłożył dłoń do zimnego muru i próbował zapanować nad nerwami.Gniew płonął w nim jak rozszalały ogień i odbierał zdolność myślenia.Teraz jednak nie wolno mu ulegać emocjom.Nie.Nie z Rhiannon.Była częścią genialnego planu.Wyprostował się i zobaczył Ulę, stojącą u podnóżaschodów.W jednej ręce trzymała przykrytą miskę,w drugiej - bukłak z winem.- Co tu robisz? - warknął Cynvelin, idąc w jej stronę.- Przyniosłam kolację dla lady Rhiannon.Nie było jej w wielkiej sali.- Chodz tu.Ula nie usłuchała od razu.Wyrwał jej bukłak i wyciągnął korek.Pociągnął długi łyk i otarł usta wierzchem dłoni.- Zabierz to z powrotem do kuchni.- Ruchemgłowy wskazał na miskę.- Pani będzie głodna.- zaprotestowała Ula.- Chcę, żeby głodowała! - krzyknął Cynvelini wytrącił jej miskę z dłoni.Sos bryznął na ściany, mięso spadło na podłogę.Cynvelin rzucił bukłak i złym okiem patrzył na prze-rażoną dziewczynę.Nagle wyciągnął rękę i chwycił ją za włosy.- O czym z nią rozmawiałaś? - syknął.- O mnie?- Nie! -jęknęła Ula.- Kłamiesz! - odpowiedział i pociągnął mocniej.~ Mówiłaś jej, jak cię brałem?- Nie! - Ula zaczęła płakać.Był z tego bardzokontent.Dziewka nie była częścią żadnego planu.- Kłamiesz.Powiedziałaś jej, co z tobą robiłem.- Nie!Pisnęła, kiedy znów ją szarpnął.A potem się uśmiechnął.ROZDZIAA JEDENASTYWstawał świt.Bryce, przemoknięty i zziębnięty doszpiku kości, popędzał wierzchowca brnącego przezgrząskie błoto, które udawało drogę.Madoc i pozostali zbrojni też już mieli dość ustawicznie padającego deszczu.Błoto cmokało głośno pod kopytami.Poza tym,słychać było tylko szum ulewy i stłumione przekleństwa któregoś z Walijczyków.Bryce nie dziwił się tym narzekaniom.Od samegopoczątku uważał wyprawę za głupi pomysł.Nigdzie nie było nawet śladu po obozie banitów.Oddział Bryce'a w nocy dotarł na granicę.Tam na-prędce rozbili biwak i przespali się na mokrej ziemi.Rankiem, mimo mgły, gdy tylko trochę się rozwidniło, rozpoczęli poszukiwania.Do tej pory nie znalezliniczego.Wygląda na to, dumał Bryce, że lord Cynvelinchciał się mnie po prostu pozbyć z Annedd Bach.A jeśli tak, to dlaczego?Przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego dnia.Czyżby Walijczykowi nie spodobała się jego rozmo-wa z Rhiannon? A może podejrzewał ich o coś więcej? Owszem, Bryce usiłował skrywać uczucia, ale inie wychodziło mu to najlepiej.Dlaczego jednak Cynvelin nie próbował z nim porozmawiać? Dlaczego go nie zwolnił ze służby?Bo mimo wszystko uważał go za dobrego wojownika?W tej chwili Bryce na pewno nie podzielał tej pochlebnej opinii.Nagle poczuł, że włos jeży mu się na karku.Byli obserwowani.Wśród drzew, w deszczu, niewidział wprawdzie nikogo, jednak był pewien, żektoś ich śledzi.Zajęty własnymi myślami, zapomniało banitach.Ostrożnym gestem wezwał do siebie Madoca.Walijczyk wytarł nos rękawem kaftana i pytającopopatrzył na Bryce'a.- Mamy towarzystwo - cicho powiedział Frechette.Madoc odwrócił głowę.- Nie rozglądaj się - powstrzymał go Bryce.-Nie chcę, żeby banici wiedzieli, że zauważyliśmy ichobecność.Madoc skinął głową i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz Bryce znowu go uprzedził.- Przekaż wiadomość pozostałym, ale niech niezdradzą się nawet najmniejszym gestem.- Tak jest - mruknął Madoc i odjechał.Bryce ukradkiem wypatrywał między drzewami.Jechał powoli, czekając, aż Madoc wypełni rozkaz.Po prawej zauważył niewielką polankę, a na niej pagórek.Na owym pagórku tkwił samotny jezdziec, nieruchomy jak pomnik lub upiór.Patrzył w ich stronę.Bryce rozpoznawał w nim coś znajomego, nie potrafił jednak dokładnie określić, co to było.Pozostali, łącznie z Madokiem, też zdążyli już zauważyć widmowego jezdzca.W tej samej bowiemchwili zatoczył koniem i zniknął za pagórkiem.Madoc mruknął coś, co zabrzmiało bardziej jakprzekleństwo, a potem wykrzyknął:- DeLanyea!- Baron? - z niedowierzaniem zapytał Bryce.Z powodu deszczu nie widział twarzy jezdzca, leczwydawało mu się, że ojciec Rhiannon był potężniejszej postury
[ Pobierz całość w formacie PDF ]