[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To on sprowadził nań ów napad szału.Och, bogowie.myślał, że.myślał, że ten straszny sen dawno się już skoń-czył, że Lendel rozpędził go na cztery wiatry.Pojawił się jednak nowy, w którym nie było już lodowej pułapki, więc możejednak Lendel.A może wcale nie.Nie wiadomo.W każdym razie ten ostatni sen różnił sięod poprzednich.Był wyrazny i żywy, jak żaden inny; bardziej rzeczywisty przezmnogość szczegółów.Vanyel znalazł się na dnie kanionu, wąziutkiego przesmyku pomiędzy zadzi-wiająco wygładzonymi ścianami skał.Wiedział, że nie jest to prawdziwa przełęcz że powstała za sprawą magii.Wiedział też, że była to zła, podstępna magia, żerująca na bólu i śmierci, żekażdy centymetr tego kanionu wzniesiono, przelewając ludzką krew.Dookoła panowała czarna noc.Na niebie kłębiły się chmury, a wiatr przynosiłzapach śniegu.Vanyel stał pośrodku gwałtownego przewężenia doliny, w miej-scu często nawiedzanym przez lawiny.Choć na ramionach czuł ciężar futrzanegopłaszcza, marzł coraz bardziej, a jego stopy stały się niczym bryły lodu u podnóżaskalistych ścian kanionu.Gdy tylko zorientował się, że przesmyk jest tak wąski, iż przejść przez nie-go mogą jednocześnie tylko dwie osoby, ogarnęło go uczucie ponurej satysfakcji.Wiedział, że owo przewężenie jest jego własnym dziełem, że stworzył w ten spo-sób miejsce, gdzie jeden człowiek będzie mógł powstrzymać napór całej armii.A właśnie nic innego, tylko wielka armia szła wprost na niego korytem kanio-nu.Posłał po posiłki, po Yfandes i Tylendela.Tylendela? Ależ on nie żyje.lecz doskonale wiedział, że pomoc nie nadejdzie na czas.Wyczekał moment, kiedy nie spodziewając się niczego byli już bardzoblisko.Czuł, że siłą własnej woli sprawia, iż w ogóle go nie widzą.Wtedy wzniósłwysoko w górę swe prawe ramię i rozpalił je magicznym światłem o jaskrawo-ści, której potęga przełamała pierwsze szeregi straszliwej armii, zamieniając jew czarne cienie.Zagradzał im drogę tylko na tym polegało jego zadanie.Stali przed nim żołnierze uzbrojeni po zęby, dzwigający swe czarne, matowepancerze z wysiłkiem nie większym, niż Vanyel nosił swój płaszcz z białego fu-tra.W dłoniach dzierżyli długie pałasze i proste, okrągłe tarcze z tego samego co202zbroje materiału.Co do reszty, sądząc po ubraniach wyzierających tu i tam spodpancerzy i płaszczy ich okrywających, była to zwykła zbieranina przypadkowychludzi.Ich ociężałe ruchy i niedbałość o porządek w szyku, nasunęły Vanyelowiskojarzenie z Jervisem.Zdawało się, że szkoliła ich ręka pozbawiona litości bar-dziej nawet niż ciężka łapa fechtmistrza z Forst Reach.Wlepili w niego nieruchome oczy.%7ładen z nich nawet nie drgnął.Wreszcie pierwsze szeregi rozstąpiły się i wyszedł przed nie czarownik.Wszak w istocie był to czarownik.Vanyel czuł bijącą od niego moc.Leczmoc ta pochodziła od tych samych sił, które wycięły ten kanion, które żywiłysię śmiercią.Jeśli Vanyel zdoła zgładzić czarownika, razem z nim zniszczy całątę piekielną moc.Vanyel miał za sobą wszystkie siły życia, moc śpiącej ziemii szumiącego lasu.Rozpostarł ramiona i uwolnił życiodajną energię, która spływając od niego,utworzyła barykadę w poprzek doliny.niczym w poprzek serca.i osłonę, za którą schronił się sam Vanyel.Stał teraz twarzą do czarownika,z dumnie uniesioną głową; każdym drobnym gestem wyzywał go, zachęcając dozbliżenia się.Lecz szeregi wojowników rozstąpiły się ponownie i do czarownika dołączyłnastępny mag, a potem jeszcze jeden.Vanyel poczuł, że serce zamiera mu na myślo wyroku śmierci wpisanym w zbliżający się pojedynek.Wciąż jednak nie ustępował.Aż do momentu, gdy Mardik musnął jego zmysły.Jakże bolesny był ten delikatny dotyk, niczym garść soli sypnięta wprost najątrzącą się ranę.Wziął ten dotyk za atak czarowników i odparł cios, tak by zabić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]