[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Wczorajsza kolacja… palce lizać.Weszli do jednego z pokoi sypialnych.Po przejściu pierwszego piętra doszli do przekonania, że nie może tu istnieć żadna kryjówka.— Tędy prowadzą wąskie schody do góry — zauważył Blore.— Prowadzą do pokoju służbowego — odpowiedział Armstrong.— Na strychu musi znajdować się rezerwuar z wodą — zastanawiał się Blore.— Być może, jest tam jakaś kryjówka, to zresztą jedyna możliwość.I właśnie w tej chwili usłyszeli niewyraźne szmery dochodzące z góry.Ktoś cicho stąpał nad nimi.Wszyscy słyszeli to wyraźnie.Armstrong chwycił Blore’a za ramię.Lombard podniósł ostrzegawczo palce do góry.— Cicho, słuchajcie!Znowu usłyszeli, jak ktoś szybko poruszał się na górze, miękko stawiając kroki.— Ktoś jest w pokoju służbowym.Tam gdzie leży ciało pani Rogers.— Ależ oczywiście — wyszeptał Blore — to najlepsze miejsce, jakie można sobie wybrać na kryjówkę! Nikt nie ma ochoty tam wchodzić.A teraz cichutko, jak tylko możecie.Ukradkiem wspinali się po schodach.Na korytarzu, przed drzwiami służbówki, przystanęli.Tak, ktoś był w środku.Dochodziło ich ciche trzeszczenie podłogi.Blore szepnął:— Teraz.Pchnął drzwi i skoczył do środka, pozostali dwaj za nim.Wszyscy trzej stanęli jak wryci.W pokoju stał Rogers, trzymając w ręce jakieś części garderoby.VIIPierwszy oprzytomniał Blore.— Przepraszamy was, Rogers.Słyszeliśmy tutaj kroki i myśleliśmy… hm… — Przerwał.Rogers rzekł:— To ja panów bardzo przepraszam.Właśnie zabierałem stąd swoje rzeczy.Przypuszczam, że panowie nie będą mieli nic przeciwko temu, że zajmę jeden z pustych pokoi gościnnych na piętrze? Ten najmniejszy pokoik?Ponieważ zwracał się do Armstronga, ten odpowiedział:— Ależ oczywiście, oczywiście.Możecie się przeprowadzić.Starał się nie patrzeć na zakryte prześcieradłem ciało.Rogers odparł:— Dziękuję panu.Obładowany rzeczami zaczął schodzić na pierwsze piętro.Armstrong zbliżył się do łóżka i podniósłszy prześcieradło, spojrzał na pełną spokoju twarz zmarłej.— Żałuję, że nie mam tu odczynników, aby zbadać, jaka to była trucizna.Odwrócił się do towarzyszy.— Dajmy temu spokój.Co do mnie, jestem święcie przekonany, że nikogo nie znajdziemy.Blore mocował się z zasuwką u drzwiczek prowadzących do wnęki.— Ten gagatek porusza się diabelnie cicho.Przed minutą czy dwiema widzieliśmy go na tarasie, Żaden z nas nie słyszał, kiedy wszedł tutaj.— Pewnie dlatego, iż z góry przyjęliśmy, że tylko ktoś obcy mógł się tu ukrywać — rzekł Lombard.Blore zniknął w ciemnej wnęce.Lombard wyjął z kieszeni latarkę elektryczną i wsunął się za nim.Pięć minut później stanęli na klatce schodowej.Byli brudni, pokryci pajęczynami, twarze mieli ponure.Na wyspie nie było nikogo prócz ich ośmiorga.Rozdział dziewiątyILombard odezwał się powoli:— A więc pomyliliśmy się… i to we wszystkim! Ponieważ zbiegły się ze sobą dwa zgony, zbudowaliśmy jakąś fantastyczną hipotezę!— Dowody przemawiają za czym innym odrzekł poważnie lekarz.— Znam się trochę na samobójstwach z racji mego zawodu.Anthony Marston nie był typem samobójcy.Lombard zapytał z powątpiewaniem:— A nie mógł to być, przypuśćmy, zwykły przypadek?— Diablo dziwny przypadek — parsknął Blore.Nastąpiła chwila milczenia, którą przerwał Blore:— Jeśli chodzi o tę kobietę…— Panią Rogers?— Tak, czy jest możliwe, że to był właśnie przypadek?— Co pan przez to rozumie? zagadnął Lombard.Blore lekko się zmieszał, jego czerwona twarz przybrała bardziej ceglasty odcień.— Dał jej pan, doktorze, jakiś narkotyk! wyrwało mu się pod wpływem nagłego impulsu.Armstrong spojrzał na niego.— Narkotyk? Co pan ma na myśli?— Ostatni wieczór.Przecież pan sam powiedział, że dał jej coś na sen.— Och, tak.Niewinny środek uspokajający.— Co to był za środek?Niewielka dawka bromuralu.To całkiem nieszkodliwe.Twarz Blore’a poczerwieniała.— Proszę się nie obrazić, ale czy nie dał jej pan zbyt dużej dawki?— Nie wiem, o co panu chodzi — odrzekł gniewnie Armstrong.— Czy nie mógł się pan po prostu pomylić? Takie rzeczy zdarzają się przecież czasami.— Nie mnie.To posądzenie jest wręcz śmieszne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]