[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pajęczyna była pusta.Wiedział, że jej budowniczy siedzi pomiędzy belką a gałązką winorośli.Pająk niemusiał czekać w swojej sieci.Tak jak Aldritch nie musiał siedzieć w swojej firmie.Pająk kontrolował każdąnitkę, holo Aldritcha było pod ręką.- Chyba polubię pająki.Widzę, że są mi bliskie.Kobieta wstała i skinęła na lokaja.- Tak, proszę pani?- Trochę wody z sokiem.A jemu przynieś szklaneczkę Havana Club.Ma dzisiaj pięćdziesiąte urodziny.Lokaj skłonił się.- Wszystkiego najlepszego, proszę pana.Nie wiedziałem.Aldritch zaśmiał się.Odkaszlnął.- Przepraszam, George.Powinienem był ci powiedzieć.Wez z barku, co chcesz, i wypij za mnie.Wgabinecie znajdziesz czek na twoje nazwisko.Możesz zabrać rodzinę i wyjechać z tego miasta.Nie zwalniamcię, ale jedz na tak długo, jak zechcesz.Powiedz innym, że mogą zrobić to samo.Dostaną odprawę.Lokaj nie wyraził zdziwienia.- Różnie bywało, proszę pana.W każdym razie dziękuję bardzo.Zaraz przyniosę, co trzeba.Livahett wskazała palcem niebo.- Tak.To sterowiec.Znam właściciela.- Ja też go znam.Jest jeszcze bardziej nadęty niż jego pojazd.Uśmiechnął się i sięgnął po papierosa.- Kiedy on już wyjdzie, pójdziemy do Gate 403.Jest tam barman, z którym chciałbym pogadać.Kobieta odebrała tacę lokajowi i położyła ją na werandzie.- Nazywa się Jackie.Ja też go znam.Aldritch wyciągnął dłoń i dotknął jej biodra.Nie znał ciała tej kobiety, choć bardzo go pragnął.A ona? Czego pragnie ona?Rum schłodził emocje.Był mocny i pełen smaku.Miał w sobie to, czego od dawna nie było w Aldritchu.Siłę.Dunbar poprawił okulary.Ześlizgiwały mu się po nosie, więc nieustannie sięgał do nich dłonią.Tego rankapocił się wyjątkowo obficie.Skończył planować dzieło swego życia.- Dobrze - wyszeptał.- Będzie dobrze.Siedział w ciemnym pomieszczeniu wynajętym przez faceta, którego najpierw zatrudnił, a potem osobiściesprzątnął.Przychodził tu popołudniami, czuł się tu bezpiecznie, z dala od miasta i WARS 'N' GUNS.Firmatolerowała jego schadzki, ale tym razem zostawił kochanków w domu.Te kilka godzin miał dla siebie.I dlasiebie pracował.- Dobrze - wyszeptał poprawiając okulary.Jego pomocnik nie odpowiedział.Dunbar sięgnął po szklankę wody i odwrócił monitor komputera.Raz jeszcze sprawdził wyliczenia.Wszystko się zgadzało.Podszedł do modelu holo, który wisiał w środku pomieszczenia.Przedstawiał trzypiętrowy dom,nowoczesną budowlę pełną okien i wieżyczek, po których pięły się ciemnoczerwone winorośla.Na werandziesiedziały dwie postaci.Patrzyły w ogród pełen iglaków i kwietnych mozaik.Był i basen w kształcienieregularnej plamy.Bvłv rzezby starych mistrzów.Nie brakowało tam miejsc pełnych światła i ustronnych,zacienionych zakątków.Piękny labirynt, owszem, ale i świetna twierdza.Otoczony strzeżonymi wzgórzami, a z góry chronionyprzez mikrosatelity.Dom Guya Aldritcha.- Tak się zabezpieczył, że nie da rady go podejść.Ale nie trzeba tu cudów.Wystarczy pociągnąć za linkę, apająk przybiegnie sam.O, tak.Zupełnie sam.Jak ci idzie?- Kończę - powiedział pomocnik.Dunbar spojrzał z uznaniem.Jego pomocnik nie był człowiekiem.Miał małą, płaską głowę otoczonąszklistym, zielonkawym rowkiem.Tam mieściły się oczy.Ciało było suche, a ręce duże i szybkie.Był niecomniejszy od siedmioklasisty, prawie taki sam jak Dunbar.Reprezentował rasę, dla której Dunbar stworzyłplan przetrwania.Czasem, za cichym przyzwoleniem Helpera, zrobiło się coś na boku.Ta rasa miała uDunbara dług.- Dobrze - powtórzył.- Za godzinę będziemy się zbierać.Płaskogłowy przytaknął.Był przygotowany na śmierć.* * *- Znasz mnie? - zapytał Helper.- Gdzieś już chyba pana widziałem.Nie wiem.Nie pamiętam gdzie.Choć trudno pana zapomnieć.Zaraz,zaraz.Helper podszedł do okna i rozsunął żaluzje.Ostre światło dnia spoczęło na jego dziecinnej masce.Byłauśmiechnięta.- Prawda - przytaknął.- Trudno mnie zapomnieć, Astbury.Za to ja pamiętam ciebie, choć niczym się niewyróżniasz.Jak długo już pijesz? Nie w ogóle, tym razem.Gene Astbury przetarł spoconą twarz.Drżał.- Miesiąc chyba będzie - szepnął.- Dzień w dzień wypijam butelkę dobrej brandy, potem śnię o kobietach.W nocy świat coś do mnie szepcze, znowu widzę tego małego typka i sprzedaję oferty A Kind of Magie.Jezu.Ma pan może jakąś broń?Helper skrzywił się z odrazą.- Nie.Chcesz sobie palnąć w łeb?- Nie.Wiem, że się nie uda.Chcę, żeby to pan palnął mi w łeb.Z trudem wstał z łóżka, mrużąc podpuchnięte oczy i podszedł do okna.Był łysy i chudy.Od tamtych latskurczył się jeszcze bardziej.Helper wiedział, że Astbury cierpi na wrzody, a to, co pozostało z jego żołądka,podłączono do dalszych partii jelita.Miał nadciśnienie i był alkoholikiem.Jego konto nadal prezentowało sięniezle.Mógł pić do woli.Chyba nie starał się z tym walczyć.- Nie zabiję cię, Astbury.Jesteś zbyt żałosny.Mężczyzna z trudem usiadł na rozgrzebanym łóżku i starał się nie patrzeć na swoje roztrzęsione dłonie.- W końcu jakoś pan tu, kurwa, wlazł.Naprawdę nie chce mnie pan załatwić? Może jednak, człowieku?- Zamknij się.Jestem już stary, a to oznacza, że osłonki moich nerwów pękają zbyt szybko.Postawię cię nanogi, Gene.A potem zaproponuję ci wspólną zabawę.Raz jeszcze.Ogromna postać skinęła dłonią.Do sypialni wpadło dwóch mężczyzn.- O, jest was tu więcej, skurwieli.Może wy będziecie bardziej chętni.Helper przystanął w progu.Tamci dwaj szykowali już kroplówki i venodriver.Leki czekały w walizce.- Muszę iść, doktorze.Czeka na mnie stary przyjaciel.- Jasne - wyższy mężczyzna skinął krótko ostrzyżoną głową.- Za dwie godziny będzie odtruty.Jeśli będziehalucynował, za trzy.- Dobrze.Wiecie co dalej.Przeszedł przez hol, aż do drzwi, przy których stanął.Patrzył na swoje lśniące buty i kanty staromodnychspodni.Wahał się.Pierwszy raz od kilkudziesięciu lat nie był pewien swego.- Trzeba spróbować - mruknął.- Teraz albo będzie za pózno.Wyszedł na korytarz.- W końcu i tak spapraliśmy mu całe życie.Jakiekolwiek było, forsa tylko zrobiła je gorszym.Na ulicy skinął na kierowcę i odesłał go do bazy.Ochroniarze odlecieli wraz z nim.Na wzgórza dotarł sam, opędzając się od jakiegoś szalonego androida, który próbował mu wmówić, żepoznaje w nim swego pierwszego pana.- Niech mnie pan ze sobą zabierze.Błagam jęczał android.- Jestem błyskotliwy, nie to, co ci nowi.Mammetalowy korpus.Stara klasa.- Widzę, synu.Błyszczysz się niczym dupa wysmarowana olejem.- Niech mnie pan zabierze.Mogę nawet zmatowieć.Dla pana wszystko.Helper przystanął.- Dlaczego chcesz iść ze mną? Pełno tu innych ludzi.- Poznaję pana.Pan jest bogaty, a ja służyłem już u wielu biednych.Wyczuwam w panu dobre serce i grubyportfel.Pan mi nie poskąpi.Helper ruszył dalej.- Dobrze.Dam ci trochę forsy.- Nie.Sama forsa pogorszy tylko sytuację.Przepuszczę ją z pijakami.Chcę iść do pana na służbę.Pan mastarą klasę i ja też jestem stary.Dogadamy się.Helper uśmiechnął się.- Chodzmy więc.Odwiedzimy mojego przyjaciela, a potem zobaczymy, coś ty za jeden.Android wyprostował się natychmiast.- Czy pomóc panu z tą teczką? Nie wydaje się ciężka, ale krępuje jedną z pańskich kończyn.- Nie - odpowiedział Helper.- Teczka jest lekka, a moje kończyny stare.Mogę ci wszakże obiecać, żedadzą radę rozkręcić twoją gadatliwą głowę.Trzymaj się więc na dystans i milcz.Android przytaknął skwapliwie.- Tak jest.Przeszli przez opustoszały most i wyszli na tereny strzeżone.Miasto raptownie cofnęło swoje macki,oddając ziemię w ręce natury
[ Pobierz całość w formacie PDF ]