[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obchodziliśmy jeszerokim łukiem, żeby uniknąć smrodu, a wodę nabieraliśmywyłącznie ze zródeł.W miarę jak jechaliśmy na południe, dolina stawała sięcoraz bardziej jałowa, a brytyjskie okręty, które Ned nazywałdomem, wydawały się odległe o tysiące mil.Pewnej nocypodczołgał się do mnie.- Pozbądzmy się tych opryszków i ruszajmy dalej sami,szefuniu - szepnął mi w ucho.- Ten Najac łypie na ciebie, jakkruk przymierzający się do oka nieboszczyka.Mógłbyś tychdrani poprzebierać za ministrantów, a i tak na ich widok opat wWestminsterze narobiłby w gacie.- Owszem, mają moralność urzędnika i zachowują higienęniczym galernicy, ale są nam potrzebni.Nie wiemy, gdzie jestta kobieta, która nosiła ten pierścień, prawda? -Sarknąłgniewnie, musiałem go więc uspokoić.- Niech ci się niewydaje, że straciłem moje elektryczne moce.Dostaniemy to,po co tu przyszliśmy, i wtedy się z nimi porachujemy.- Nie mogę się doczekać dnia, w którym ich załatwimy.Nienawidzę żabojadów.Arabów też, oprócz Mohammada.250- Już niedługo, Ned.Cierpliwości.Szliśmy dróżką, która według Najaca prowadziła do wioskiJerycha.Nie zobaczyłem niczego, a okolica była tak jałowa, iżtrudno było uwierzyć, że ktoś zbudował tu miasto o potężnychmurach.Myśląc o kowalu i jego porzuconej przeze mniesiostrze, poczułem ukłucie winy.Dziewczyna zasługiwała nacoś lepszego.Morze Martwe było takie jak jego nazwa: obsypanykryształami soli brzeg i błękitne wody aż po horyzont.Nadjego płyciznami nie wzlatywały żadne ptaki i ryby niewyskakiwały ponad fale.Powietrze było gęste, mgliste i drżące- jakbyśmy w ciągu dwu dni przeskoczyli z wiosny w pełnięlata.Podzielałem niechęć Neda - otaczała nas dziwaczna,jakby pogrążona we śnie kraina, która zrodziła zbyt wieluproroków i szaleńców.- Tam jest Jerozolima - powiedział Mohammad, wskazując na zachód, po czym odwrócił się w przeciwną stronęi dodał: - A tam góra Nebo.Góry wyrastały z Morza Martwego stromo, jakby chciałyjak najszybciej opuścić jego słone wody.Zbocza najwyższegoszczytu porastały gaje karłowatych sosenek.Strome jary,którymi woda spływała wyłącznie podczas deszczu, porośniętebyły kwitnącymi różowo oleandrami.Najac, który podczas całej podróży rzadko się odzywał,wyjął lusterko sygnałowe i kilkakrotnie poruszył nim podsłońce.Czekaliśmy, ale nic się nie wydarzyło.- Ten cholerny złodziejaszek jeszcze się pogubił - mruknąłNed.- Cierpliwości, zakuty łbie - odciął się Francuz.Ponownieporuszył lusterkiem.Nad zboczem góry wzbiła się kolumna dymu.- Tam! - wskazał nasz przewodnik.- Siodło Mojżesza.Kopnęliśmy piętami boki koni i zaczęliśmy wspinaczkę.Z ulgą opuściliśmy dolinę Jordanu i wjechaliśmy w strefębardziej rześkiego powietrza.Ochłodziło się, a na zbo-251czu powitał nas zapach sosnowej żywicy.Na skalnych półkachporozstawiali swoje namioty Beduini i widziałem odzianych wczerń arabskich wyrostków strzegących stad karłowatych kóz.Z towarzyszeniem kląskań końskich kopyt w kurzupodążaliśmy wzwyż szlakiem dla karawan.Naszewierzchowce parskały wrogo, mijając placki wielbłądziegołajna.Po czterech godzinach dotarliśmy wreszcie do wierzchołka.Z tego miejsca, spoglądając wstecz za Jordan, ku zachodowi,mogliśmy zobaczyć całą niemal Ziemię Obiecaną - brązową imglistą, absolutnie nieprzywodzącą na myśl miodu i mleka.Morze Martwe było jak błękitne zwierciadło.Przed nami niedostrzegłem też żadnej jaskini, która mogła kryć skarb.Zamiasttego ujrzałem francuski namiot obok płytkiego, porośniętegotrawą zagłębienia, które mogło być zródełkiem.Nieopodalwznosiły się jakieś ruiny, które kiedyś mogły być kościółkiem.Wokół resztek ogniska sygnałowego, nad którymi unosiły sięjeszcze cienkie pasma dymu, czekało na nas kilku ludzi.Czybył między nimi Silano? Zanim zdążyłem sobie odpowiedziećna to pytanie, dostrzegłem odzianą w białe szaty osobęsiedzącą na skalistym występie poniżej ruin kościółka ipognałem ku niej konia.Zeskoczywszy z siodła, podbiegłem do czekającej na naskobiety.Wstała na mój widok.Wyglądała tak, jak ją pamiętałem -jej długie, czarne włosy spływały spod białego szala, którychronił jej twarz przed słońcem.Płótno i włosy rozwiewałgórski wietrzyk.Ostre światło czyniło jej urodę jeszczebardziej wyrazistą, niż pamiętałem.Zapomniałem o niej,uznając za martwą, a jednak stała tu, z krwi i kości.Myślałem,że się rozczaruję, że ją upiększyłem we wspomnieniach, ajednak stała przede mną taka, jaką ją zapamiętałem - giętka,smukła, o wargach i policzkach god-252nych Kleopatry i patrzyła na mnie przepastnie ciemnymioczami.Gdyby przyznać, że kobiety są kwiatem świata -Astiza byłaby wśród nich lotosem.Postarzała się jednak.Nie zmieniło to jej na gorsze -błędemjest myśleć, że wiek szkodzi kobietom, ponieważ tak naprawdępogłębia tylko ich urodę - jej oczy nabrały głębi, jakbywidziała czy czuła coś, czego wolałaby nie poznać.Zastanawiałem się, czy ja też uległem tej samej przemianie -kiedyż ostatnio patrzyłem w zwierciadło? Dotknąłem szczecinypokrywającej moje policzki i nagle uświadomiłem sobie, żemoje ubranie jest brudne i poplamione.Jej szaty też byłypokryte kurzem i rozsunięte do konnej jazdy.Miała na nogachkawaleryjskie buty, tak małe, że musiała je chyba wziąć odjakiegoś doboszyka.Była szczupła i smukła jak tancerka, aleteż wszyscy schudliśmy.Talię przewiązała jedwabnym pasem,za którym tkwił niewielki sztylecik w skórzanej pochwie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]