[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ja.Ja po prostu chcęwrócić do domu.- Jasne.Nie martw się.- Dzięki.- Posłała mi jeszcze jeden słaby uśmiech, który prędko znikł.- Myślę.że.Sięgnęła po nerkowatą miseczkę, stojącą na szafce obok łóżka.Uprzedziłem ją i sampodałem naczynie.- Mam zawołać pielęgniarkę?- Nie, tylko ciągle mam mdłości.Powiedzieli, że miną.- Położyła głowę na poduszce,zamykając oczy.- Przepraszam, chyba powinnam się przespać.Blaszana miska powoli wysuwała się z jej palców, w miarę słabnięcia głosu.Wstałem,uważając, aby nie zaszurać krzesłem.Odłożyłem naczynie na szafkę, pózniej cicho wsunąłemkrzesło i wstałem.- David.Sophie się nie poruszyła, ale patrzyła na mnie.- Wrócisz?- Oczywiście.Delikatnie skinęła głową zadowolona.Powieki zaczęły jej ponownie opadać, kiedymówiła, głos miała niewyrazny, niewiele głośniejszy od szeptu.- Nie chodziło mi o.- O co ci nie chodziło? - zapytałem niepewny, czy dobrze słyszę.Ale już zasnęła.Patrzyłem, jak jej pierś spokojnie unosi się w rytm oddechu, a potemcichutko wyszedłem z sali.Kiedy przemierzałem korytarz, zastanawiałem się nad tym, copowiedziała mi Sophie.I nad tym, czego mi nie powiedziała.Zastanawiałem się, co ukrywa.Następnego ranka chmury i deszcz ustąpiły miejsca czystemu błękitnemu niebu orazjasnemu blaskowi słońca.Poprzedni wieczór spędziłem, układając sobie wszystko w głowie,gdy jadłem samotny posiłek w na wpół pustej włoskiej restauracji.Chociaż uspokoiłem się,gdy Sophie się przebudziła, to położyłem się spać, czując się wymięty i będąc przekonany, żecoś przeoczyłem.Sen poprawił mi humor, a pogodny jesienny dzień sprawił, że kiedy opuszczałem hotel,wybierając się na lunch z Wainwrightem, niemal przepełniał mnie optymizm.Tak naprawdęteraz, kiedy Sophie odzyskała przytomność, spotkanie z archeologiem nie miało sensu, ale jużprzyjąłem zaproszenie od jego żony i nie mogłem tak po prostu się wycofać.Niezależnie od tego, jak bardzo bym chciał.Archeolog mieszkał nieopodal Sharkham Point, przylądka na południowym skrajuTorbay.Miałem tam niecałą godzinę samochodem, dlatego wybrałem dłuższą trasę, chcąclepiej przyjrzeć się wybrzeżu.Były tam wysokie klify, za którymi słońce odbijało się od niecowzburzonego morza.Pomimo ziąbu jechałem z otwartym oknem, rozkoszując się świeżąbryzą.Tej części kraju nie znałem dobrze, jednak ją lubiłem.Chociaż Dartmoor leżałozaledwie trzydzieści parę kilometrów dalej, tutaj był całkiem inny świat, jaśniejszy i nie takprzytłaczający.Wcale się nie dziwiłem Wainwrightowi, że zamieszkał w tej okolicy.Dom zdołałem odnalezć stosunkowo łatwo: w pobliżu nie stało wiele innych budynków.Od drogi odgradzał go rząd wysokich, bezlistnych lip.Willę w stylu lat dwudziestychokrywał kamyczkowy tynk, poprzecinany czarnymi, krzyżującymi się belkami.Po bokachdługiego podjazdu z niszczejącego asfaltu rosło jeszcze więcej lip, a kolejne otaczałypodłużny trawnik.Przed podwójnym garażem stała jasnoniebieska toyota.Zaparkowałem obok i poschodach dotarłem do drzwi wejściowych.W ścianie był stary mosiężny dzwonek.Nacisnąłem go.Słuchałem odległego dzwonienia, dobiegającego gdzieś z głębi domu.Naprzód, do boju, pomyślałem wyprostowując ramiona, gdy usłyszałem energiczne kroki.Kobieta, która mi otworzyła, zbyt idealnie pasowała do głosu z telefonu, aby byćkimkolwiek innym jak żoną Wainwrighta.Nie przypominała dostojnej matrony aż tak bardzo,jak się spodziewałem, miała na sobie czerwony sweter oraz wełnianą spódnicę, a nie zapinanysweter na wełnianej bluzce i perły, jak sobie wyobrażałem.Jednak perfekcyjnie uczesanesiwe włosy i staranny makijaż zgadzały się z moimi oczekiwaniami, podobnie bystrespojrzenie oczu.Jednak teraz skóra wokół tych oczu marszczyła się w uśmiechu, zaskakująco ciepłym.- Pan to na pewno David Hunter?- Zgadza się.- Jestem Jean Wainwright.Tak się cieszę, że pan nas znalazł.Mieszkamy nieco nauboczu, ale tak właśnie lubimy.- Odsunęła się na bok, nadal uśmiechając.- Proszę wejść.Wkroczyłem do domu.Przedpokój miał piękną drewnianą posadzkę oraz ścianywyłożone boazerią.Na starym mahoniowym biurku stał duży wazon z białymichryzantemami, a ich mocny zapach ścierał się z wonią perfum i pudru.Kiedy żonaWainwrighta prowadziła mnie korytarzem, niskie obcasy wybijały staccato na parkiecie.- Leonard jest w gabinecie.Nie może się doczekać spotkania z panem.Coś podobnego wydawało się tak nieprawdopodobne, że nagle nabrałem pewności, że siępomyliłem.Może to jednak jakiś inny Leonard Wainwright.Ale cóż, już za pózno.Kobietaotworzyła drzwi na końcu korytarza i poprosiła, abym wszedł.Po ciemnym, krytym boazeriąprzedpokoju w tym pomieszczeniu wydało mi się oślepiająco jasno.Przez ogromne oknowykuszowe, rozciągające się na prawie całą szerokość ściany, wpływał słoneczny blask.Podścianami stały regały z książkami, a z boku ładne biurko o blacie obitym skórą, teraz puste,wyjąwszy kolejny wazon z chryzantemami.Ich zapach wypełniał pokój, nad którym dominował widok zza okna wychodzącego natrawnik, biegnący w dół aż po krawędz klifu, a dalej było już tylko morze.Sięgało aż pohoryzont, więc można się było poczuć prawie jak na dziobie okrętu.Widok zapierał dech, aż trudno mi było skupić się na czymkolwiek innym.Wtedyodezwała się żona Wainwrighta.- Leonardzie, to pan David Hunter, twój dawny kolega.Pamiętasz go, prawda?Podeszła do skórzanego fotela z wysokim oparciem.Nie widziałem, by ktoś tam siedział
[ Pobierz całość w formacie PDF ]