[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Kemal zakreślił ręką koło i lekko zatoczył się, wstając z hamaka po kolejną flaszkę.Wypili bez zastanowienia.- Ja ciągle mam ją żywą w głowie.Kemal, nie umiem zasnąć bez jej pocałunku -zachrypiał Brenner.Chorwat wypełnił szklanki po brzegi i cisnął pustą butelką w pień jabłonki.Brzęknęłorozbite szkło.Pili w milczeniu, parskali jak konie.Mocny alkohol palił ich w usta.- Powiedz mi, w co ty naprawdę wierzysz? Kemal, chcę to od ciebie wreszcie usłyszeć- wybełkotał mocno już pijany Brenner.- Ja? A kimże ja jestem, Andrej, pyłem na drodze, ja ci nie pomogę.- Jesteś obok mnie, byłeś wtedy i wszystko wiesz.Tobie nie muszę nic tłumaczyć.Chcę usłyszeć, w co wierzysz.Właśnie ty, a nie papież.- Pijany jesteś.- Nie, w tej sprawie jestem zupełnie trzezwy.Mów!- Nie lubię myślenia, Andrej.Dać komuś w mordę to co innego, ale myślenie?- Nie błaznuj.Mów!- Wierzę.- Kemal chwilę się zawahał.- Wierzę w życie, prawdziwe, na stojąco i zoczami w słońcu.Wierzę w twój uścisk ręki i w to, jak stoisz za moimi plecami.Brenner podniósł się z hamaka i podszedł do Kemala.Pocałował Chorwata w czoło.- Wierzę, Andrej, w prawdę.Tylko że jej nie ma w słowach.Teraz jest w twoimbrzuchu, gdy masz zamknięte oczy i patrzysz na Vesnę.To prawda.Brenner, ona rżnie ciflaki.Wierzę w to, co się stało i jeszcze stanie - szeptał pijany Chorwat.- Bo to nie koniec.-mruknął i zasnął.Brenner troskliwie okrył go żołnierskim płaszczem.Chwilę stał, chwiejąc się nad zmożonym wódką towarzyszem.Wyjął z górnejkieszonki bluzy pomięty papier i sfatygowany długopis.Niezdarnymi ruchami nagryzmoliłkilka linijek tekstu.Schował papier.Zwinął się w kłębek na swoim hamaku i zasnął.Obudziło go dojmujące uczucie chłodu.Zwit delikatnie przedzierał się przez tumanywiszącej nad sadem mgły.Przetarł twarz i sięgnął do kieszeni.Pamiętał, że tam właśniewłożył swój zapisek.Zacisnął powieki, aby przywrócić spojrzeniu ostrość i wolno odczytałnierówne, pisane pijackim szlaczkiem słowa:Bywam bezbronny i gołyJak spód wywrócony na wierzchMusiało minąć jeszcze wiele tygodni, aby Brenner poczuł, że nie zdoła uciec przedswoimi snami.Te same myśli dopadały go w lesie, w knajpie.Podczas marszu i w pijackiejmalignie.Przed oczami przesuwały mu się obrazy wojny, podstępów, kłamstw i łajdactw.Spotykał dziwnych ludzi, zagubionych gdzieś na obrzeżach współczesnej Europy.Cyganów,złodziei, bandytów, szmuglerów, narkomanów, najemników i mężów świętych.Mógłbynapisać wiele reportaży, opowiedzieć coś, o czym półtora tysiąca kilometrów na północ niktnie wiedział.Kosowo stało się dla niego otwartą książką, z której mógł czytać o pięknie,bohaterstwie, zdradzie i beznadziei.To wszystko działo się tam, gdzie był.Miał jednak corazmocniejsze przeświadczenie, że jest nigdzie.Nie umiał napisać nawet jednej linijki.Czuł, żegdyby zmierzył się z kartką czystego papieru, dobyłby z niej jedynie jęk.Bał się tego, co może napisać, gdy trzezwy siądzie przed czystym papierem.Nikt niemiał ochoty na jego ból, który nie mijał, nie blakł i nie oddalał się.Czas nie leczył mu nawetnajmniejszej rany.Czas w Kosowie nie płynął w ogóle.Brenner każdego dnia czuł, jak zawisa w pustej przestrzeni.Pory dnia i roku płynęłydaleko, a w jego życiu czas stanął w miejscu i boleśnie drapał go każdą swoją chwilą.Minęło wiele tygodni, zanim zrozumiał, że ten skrawek Europy nie przyjmie ani jegocierpienia, ani kości.Pewnego wieczoru pojął wreszcie, że to koniec jego podróży.Spojrzałna Kemala i uścisnął jego ramię.- %7łegnaj, Andrej, tu nie ma kuli, która miała cię trafić, i niech Allach sprawi, aby takakulka jeszcze się nie odlała w żadnej z fabryk.Padli sobie w ramiona i Brenner zarzucił swój worek na plecy.Był jesienny wieczór.%7łołnierze mościli sobie legowiska w kolejnej wyludnionejwiosce.Mieli za sobą kilka tygodni spędzonych w lesie, a więc każdy z rozkoszą zanurzał sięw pościeli.Poduszki i kołdry pachniały jeszcze swoimi byłymi właścicielami, którzy wpopłochu uciekli, ratując jedynie swoje głowy.Kemal stał, patrzył, jak Brenner oddala się drogą wiodącą na pobliskie wzgórze, astamtąd do miasteczka Malischewo.Polak szedł zgarbiony, jego sylwetka wtapiała się wprostw zachodzące słońce.Roztapiał się w czerwonym, płonącym blasku.Kemal podniósł dłoń do czoła i zmrużył oczy.Nie widział już nic.Sylwetkaprzyjaciela zniknęła na rozpalonej ostatnimi promieniami ścieżce.- Wracaj, Andrej, wracaj do siebie.Wyspa nie potrzebuje już żołnierzy.- szeptał samdo siebie.Założył na plecy karabin i wolnym krokiem wrócił do pogrążającej się w szarejsmudze wieczoru wioski.Dolina powoli zasypiała.W domach ucztowali ludzie, którzy - jak wilki - wyszli zlasu i jak dzikie zwierzęta tam powrócą.Urosły im drapieżne kły i oni sami już nigdy niebędą spokojnie uprawiać ziemi.Za watahą ciągnęła się śmierć.[4] Karel Kryl, Miła, tłum.M.Miklaszewska.Rozdział XIObudziło go głośne warczenie.Jazgot narastający z sekundy na sekundę.Zerwał się złóżka i rozpłaszczył na podłodze.Oczy i nozdrza pracowały ze zdwojoną intensywnością.Błyskawicznie otrząsnął się w resztek sennych obrazów.Czujnie rozejrzał się, z której stronynadchodzi wróg.Powoli usiadł na zakurzonej podłodze i spokojnie wysupłał papierosa z pogniecionejpaczki chesterfieldów.Nad jego blokiem przelatywał samolot.Leciał pewnie zbyt nisko.Warkot silników byłtak duży, że zaczęły dzwonić brudne szyby w oknach.Uśmiechnął się sam do siebie i zlubością wciągnął wielki obłok dymu.To go uspokajało.Lubił palić papierosy.Gryzący wpłuca i rozpełzający się po trzewiach smolisty dym dawał mu poczucie zgubnej przyjemności,destrukcyjnego figla, jaki wyprawiał swemu ciału.Ciału, które przemarznięte i skurczone zpowodu chłodu jesiennego Krakowa buntowało się przeciwko nagłej zmianie klimatu.Jak tujest cholernie spokojnie - pomyślał i poczłapał do kuchni, aby zrobić sobie zwalający z nógnapar kawy.- Oooo, tego właśnie potrzebowałem - mruknął przeciągle, pierwszymi łykamismolistego naparu poparzył sobie wargi.- Niczego nie muszę.Nikt, poza tymi durniami z Długiej i Silvermoonem, nie wie, żetu jestem.Dobrze - mruczał dalej.- Dobrze tak nie lgnąć do ludzi.Niczego nie potrzebuję i nanic nie liczę.Miał pieniądze, czas i dużo do przemyślenia.Postanowił w ogóle nie wychodzić zdomu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]