[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szybko wspiął się po następnychszczeblach, szedł w górę najszybciej, jak mógł.W końcu dotarł dootworu.Banda morderców deptała mu po piętach, nie zamierzającwypuścić ofiary, którą już uważali za swoją.W ich oczach życieczłowieka było niewiele warte i z pewnością już niejeden raz zabijali zmniej ważkich powodów.Surdut Quentina i jego nowe trzewiki zpewnością stanowiły dostateczny powód, by zamienili się w morderczebestie.Quentin z ledwością wydobył się z szybu i uratował się,wyskakując na podwórze.- Pomocy! - ryknął z całych sił, lecz nikt go nie słyszał albo też ci,którzy słyszeli, woleli trzymać się z daleka.Bezimienni wychodzili teraz jeden za drugim z szybu, liczni jakstado szczurów.Quentin pobiegł szybko przed siebie do wyjścia, doktórego prowadziła uliczka.W przerażeniu jednak stwierdził, żedojście na podwórko zostało zablokowane - stały tam już dwa kolejnetypy o krępych sylwetkach w postrzępionych ubraniach, które wisiałyna nich.Uzbrojeni byli w drewniane pałki, na które nabite mieli długiegwozdzie - była to zabójcza broń z czasów, kiedy nie istniały jeszczeżadne prawa ani reguły.Jeden z tych dwóch, który miał opaskę naprawym oku, ryknął jak drapieżne zwierzę i zamachnął się maczugą,chcąc przeciąć drogę swej ofierze.Quentin stanął w miejscu.Zrozpaczony szukał wzrokiem innejdrogi ucieczki.Bezimienni, zorientowawszy się, że ich ofiara jest wpułapce, nie spieszyli się teraz.Rozdzielili się i otaczali go, ustawiającsię dookoła podwórka ze złowieszczymi grymasami nazniekształconych twarzach.Nigdzie też nie było widać złoczyńcyukrytego za maską; najprawdopodobniej już dawno zbiegł.Quentin czuł, jak wielka gula w gardle przesuwała mu się to w górę,to w dół.Po raz niewiadomo który przywołał w myślach jedną z zasadswego wuja, że panika rzadko kiedy przynosi pożytek i że racjonalniepracujący umysł nawet w krytycznych sytuacjach wciąż pozostajenajlepszym doradcą.Tym razem jednak sytuacja była tak beznadziejna,że nawet najbardziej bystry umysł nie mógł nic poradzić.Bowiem niewidział żadnej drogi ucieczki.Quentin nie był też w staniepowstrzymać śmiertelnego strachu, który wypełzał z głębi jego duszy iprzenikał go na wskroś.Osaczony spoglądał to tu, to tam i ze wszystkich stron widziałobnażone klingi oraz wykrzywione i uradowane cudzymnieszczęściem, wyniszczone i koszmarne twarze.Wiedział, że niemoże od nich oczekiwać ani łaski, ani pobłażliwości.Wokół niego rozlegały się chichot i szepty, gdy bezimienniukradkowo porozumiewali się ze sobą.Quentin nie rozumiał ani słowa,jakby posługiwali się własną mową.Krąg coraz bardziej się zacieśniał,a zardzewiałe klingi i ostrza znajdowały się coraz bliżej niego.- Błagam - zwrócił się do nich Quentin ogarnięty rozpaczą.-Pozwólcie mi odejść, nic wam nie zrobiłem.Jednakże jego błagania spotkały się tylko z szyderczym śmiechem.Jeden z napastników - był to jednooki - wymachiwał maczugą wpowietrzu i wykonywał takie ruchy, jakby szykował się do ataku.Quentin uniósł ręce w obronnym geście i zamknął oczy, oczekując, ażnarzędzie mordu zada mu śmiertelny cios.Jednak maczuga nie dosięgła celu.Usłyszał natomiast bardziejtwarde odgłosy, którym towarzyszyły głośne okrzyki.ZaskoczonyQuentin otworzył oczy i zorientował się, co się stało.Mordercy mieli towarzystwo.Bezgłośnie, niczym niosące ratunek anioły z dachów sąsiednichdomów, zeskakiwały na podwórze postacie w długich brązowychhabitach z kapturami.Przez moment Quentina ogarnęła zgroza, gdyżwziął ich za członków Bractwa Runów.Potem jednak dostrzegłdrewniane drągi w ich dłoniach i rozpoznał tych, którzy stoczylizażartą walkę wręcz w uliczce na tyłach uniwersytetu z członkamibractwa.Kimkolwiek byli, z pewnością nie stali po stronie bractwa.Jednooki, który szykował się do ataku na Quentina, leżał teraznieruchomo u jego stóp.Drąg jednego z tajemniczych wojownikówpowalił go z ogromną siłą na ziemię.Bezimienni, których pojawieniesię ludzi w kapturach zaskoczyło w nie mniejszym stopniu niżQuentina, zaczęli wykrzykiwać gniewnie jak dzieci, którym przerwanoulubioną zabawę.- Zostawcie tego młodego człowieka w spokoju - zażądałprzywódca grupy wojowników uzbrojonych w drągi, jednakbezimienni wcale nie myśleli o tym, by za darmo oddać swoją ofiarę.Wymienili między sobą ukradkowe spojrzenia, szacując siłęprzeciwników.Ponieważ bronią nieoczekiwanych rywali były jedyniezwykłe drewniane drągi, podczas gdy oni sami byli uzbrojeni w noże isztylety, doszli najwyrazniej do wniosku, że mają spore szanse wygraćw bezpośrednim starciu.Już w następnym momencie rzucili się doataku na mężczyzn w kapturach z głośnym bojowym okrzykiem naustach, przesyconym nienawiścią tak wielką, że Quentin aż sięwzdrygnął.Młody mężczyzna, który wciąż jeszcze nie mógł pojąć, skądnadeszło nieoczekiwane wybawienie, przyglądał się bez tchu, jak napodwórku rozgorzała zażarta walka wręcz.Czternastu bezimiennychstało naprzeciw sześciu wojowników z drągami, którzy teraz kręcili sięsprawnie i posługiwali drewnianym orężem z ogromną wprawą.Podczas gdy bezimienni krzyczeli, szlachetni wojownicy w białychhabitach nie wydawali z siebie żadnych dzwięków.Quentin stał zdjętygrozą i zdumiony.Jeszcze nigdy dotąd nie widział ludzi, którzywalczyli w taki sposób.Wydawało się niemalże, iż stanowili jednośćze swoim orężem, ponieważ ich ruchy były do tego stopnia eleganckiei płynne.Kładli pokotem przeciwników, zmuszając ich w końcu doucieczki.Liczni spośród skrytobójców leżeli już nieprzytomni na ziemi.Pozostali wciąż krzyczeli i wymachiwali zardzewiałymi klingami,chcąc dzgnąć nimi przeciwników.Jednak ci, którzy walczyli drągami, nie pozwalali podejść do siebieblisko, lecz utrzymywali napastników na dystans dzięki sprawnemuwładaniu swoją prostą bronią.Pałki śmigały w powietrzu z ogromnymimpetem i powalały na ziemię nikczemnych przeciwników.W którymśmomencie ręka jednego z nich została zmiażdżona, gdzieś obok kośćprzedramienia pękła z głośnym trzaskiem, gdy dosięgnął jej silny cios
[ Pobierz całość w formacie PDF ]