[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Krótko wyjaśniła mi moją rolę i zapytała: Idziesz czy nie?Poszedłem.Cywia nie była przecież żadną nawiedzoną komunistką, tylko córkąwielkiego fabrykanta.Skoro ona mogła rabować bogatych, to mogłem i ja.Poza tym, pomogli miprzecież w sprawie z Moslerem.To nie ich wina, że strzelam jak dupa wołowa.Oczywiście, niepuściłem pary z ust, że ranny Mosler doczołgał się do naszego mieszkania, że go pielęgnujemyi że zamiast po prostu dobić drania, zamierzamy wysłać go razem z rodziną do Paragwajuw nagrodę za dotychczasowe łajdactwa.Czy to jest bardziej moralne od rabowania bogatych?Zgodziłem się bez wahania.Cała akcja była dziecinnie łatwa.Cywia po prostu zapukała do mieszkania bogacza,podczas gdy my chowaliśmy się w czwórkę na korytarzu.Kiedy drzwi otworzyły się,wparowaliśmy wszyscy do środka, a Herszel przystawił bogaczowi pistolet do brzucha.Niestety,nie był to wystarczający argument.Mężczyzna zarzekał się na wszystkie świętości, że nie maw domu żadnych pieniędzy.Herszel odbezpieczył pistolet, a Cywia powtórzyła pytanie.Nieposkutkowało.Bogacz trząsł się cały ze strachu, ale wciąż uparcie twierdził, że nie ma w domuani grosza.Wtedy nadeszła kolej na mnie. Sasza! powiedziała do mnie Cywia. Rób swoje.Herszel i Berek usunęli się z mojej drogi, a ja wyjąłem zza pasa siekierę i ruszyłem prostona oniemiałego z przerażenia bogacza.Nie wiem, co zrobiło na nim takie wrażenia siekiera,czy to, że %7łydzi przyprowadzili ze sobą goja do brudnej roboty, czy też wizja okrutnegoczłowieka ze wschodu.W każdym razie zmoczył się w spodnie i natychmiast wyśpiewałwszystko o skrytce w parapecie.Było tam prawie dwieście pięćdziesiąt tysięcy.Od tamtej pory byłem już na kilku eksach w roli okrutnego goja Saszy.Imię toprzylgnęło do mnie na stałe.Nikt nie zwraca się do mniej inaczej niż Sasza.Nie protestuję.Zaczęli traktować mnie wreszcie jak jednego z nich.Nawet Cywia patrzy na mnie od pewnegoczasu inaczej.Jak na mężczyznę.A może mi się tylko wydaje?Janek przyszedł z paszportami.Spotkaliśmy się z dala od domu, pod samym murem.Przyniósł też jeden pistolet.Widziałem, że jest mu głupio, ale przecież nie miałem do niegopretensji, że nie załatwił skrzynki granatów.Niby skąd? Równie dobrze mogłem obiecać Cywii,że mój kontakt w Armii Krajowej załatwi im czołg.Podziękowałem, zapytałem, czy Ty jesteśzdrowa, i wróciłem do domu.Mosler omal nie zadławił się ze szczęścia na widok paragwajskich paszportów.Był toobrzydliwy widok. My dotrzymaliśmy słowa powiedziałem. Teraz pana kolej. Więcej mnie nie zobaczycie, możesz być pewien! zawołał.Był jeszcze słaby, ale zgodnie z umową ubrał się i opuścił natychmiast nasze mieszkanie.Mama nie mogła uwierzyć, że naprawdę sobie poszedł.Nikt oprócz mnie, Janka i Moslera nieznał szczegółów naszej umowy.Był to jeden z jej warunków. Jak go przekonałeś?! dopytywała się mama. Pewnie zrozumiał, że nic już od nas nie wyciągnie odparłem.Objęła mnie z głęboką ulgą, jakby nasze życie zaczynało się od początku.Taty nie byłojeszcze w domu.Uznałem to za sprzyjającą okoliczność.Pomyślałem, że łatwiej będzie muprzyjąć moje wyjaśnienia, jeśli nie spotka się już nigdy z Moslerem.Postanowiliśmy zrobić muniespodziankę.Zastawiliśmy stół wiktuałami przyniesionymi przez Janka.Miało to być cośw rodzaju symbolicznego pożegnania z torturą strachu i zawiedzonych nadziei, jakiej poddawałnas od niemal roku były doktorant ojca.Nazwaliśmy to ostatnią wieczerzą z Moslerem.Tata długo nie wracał.Minęła już godzina od masowego powrotu do domów.Ulice byłyznów puste, a getto spowiła nocna cisza.Wreszcie drzwi się otworzyły.Rzuciliśmy siędo korytarza.Ojciec wyglądał strasznie.Jakby zupełnie zmieniły mu się rysy twarzy.Oczy miałwytrzeszczone koszmarnie, ledwo go poznałem. Leon, co się stało?! przeraziła się mama.Ojciec przeniósł na nią wolno oszalały wzrok.Chyba w ogóle nie wiedział, gdzie jest. Panie Mosler.to jest wybitna praca. Moslera już nie ma! Leon, słyszysz mnie? Mosler poszedł sobie na zawsze! Na zawsze powtórzył głucho ojciec i podniósł wolno rękę zaciśniętą kurczowona trzech paragwajskich paszportach.To, co się stało, opisał mi dokładnie Józek Kaplan, który widział wszystko z oknaswojego mieszkania na parterze.Tata wracał do domu razem ze wszystkimi.Tuż przed bramąnatknął się na wychodzącego od nas Moslera, który wciąż oglądał z niedowierzaniem paszportyprzyniesione przez Janka.Miał w ręku dokładnie to, czego chciał.Od lat kłamał, kradł, donosiłi oszukiwał, bo wydawało mu się, że to jedyny sposób na przetrwanie.A teraz po prostu dostałtrzy bilety na wolność od frajera, który nadal uważał, że umów trzeba dotrzymywać. Panie Mosler! Co pan tu robi? zawołał tata, zdziwiony. Nie wolno panu jeszczewychodzić!Cały ojciec do samego końca troszczył się o zdrowie tego drania. Dziękuję za troskę, panie profesorze, ale na mnie już czas.Wyjeżdżam za granicę. Jak to?Mosler zaśmiał się na widok jego zaskoczonej twarzy. Wielki profesor Leon Sajkowski! zadrwił. Zawsze mnie pan traktował jak łajno. O czym pan mówi? Był pan moim ulubionym doktorantem. Naprawdę? Już pan zapomniał? Co zapomniałem? Raz na wykładzie usiadłem w pierwszej ławce, bo chciałem być bliżej pana.Tak,podziwiałem pana, panie profesorze.Chciałem spijać słowa prosto z pańskich ust.Dlategousiadłem wtedy w pierwszej ławce.I co pan mi wtedy powiedział? Nie pamiętam takiej sytuacji. Powiedział pan: Panie Mosler, proszę wracać na swoje miejsce.No bo %7łyd mógł,oczywiście siedzieć tylko w żydowskiej ławce, na samej górze, ale nie tak blisko złotoustegoprofesora Sajkowskiego! Ależ to nieprawda! Powiedziałem to, bo nie chciałem żadnego konfliktu z władzami.I tak mnie ciągle oskarżali, że pana faworyzuję! Porządek musi być, prawda, panie profesorze? Jesteście tacy sami jak Niemcy.Alemnie to wszystko już nie dotyczy.Widzi pan, co to jest? Paszporty Paragwaju.A wie pan, kto mije załatwił? Wasz Janek.Tak, tak, narzeczony pańskiej córeczki.To się dopiero nazywa ironia,prawda? O tym warto by kiedyś napisać pracę doktorską, a nie o jakimś tam nadętym polskimpoecie.Oto żydowska rodzina Sajkowskich jedzie w bydlęcym wagonie do Treblinki, a panMosler dzięki nim płynie sobie statkiem do Paragwaju.Przyślę państwu pocztówkę, możecie nieodpisywać!Ryknął śmiechem prosto w twarz ojca.Może liczył na to, że cała ta przemowa zupełniego załamie, a może po prostu chciał się wygadać.W każdym razie był trochę zawiedziony,że ojciec tylko stał i słuchał. No, co pan nic nie mówi? Chce pan obejrzeć mój paszport? Proszę bardzo, zięć mizałatwił
[ Pobierz całość w formacie PDF ]