[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziadek mówi, że musimy się niąopiekować.Mówi, że nie.- przerwał, szukającodpowiedniego słowa -.że nie jest z nią najlepiej.To była dość lakoniczna odpowiedz, jednak poczułam siępo niej dziwacznie, bo sposób, w jaki jej udzielił, przypominałmałego chłopczyka recytującego z pamięci coś, co wtłoczonomu do głowy dawno temu.- Jej nerwy tego nie wytrzymały - dodał, tak jakby towyjaśniało wszystko.Jednak nie powiedział ani słowa, czym było to".Myślałam o ich trojgu w tym wielkim starym domu, o Kyle'u iPatryku biegających koło Elizabeth jak przy chorym dziecku,chodzących przy niej na paluszkach, jakby była zrobiona zeszkła, i ciarki przeszły mi po plecach.Oczami wyobraznizobaczyłam słomianą lalkę i Patryka z Kyle'em stojącychobok z zapalonymi zapałkami w dłoniach.Czułam, żepowinnam coś odpowiedzieć, i zastanawiałam się, czy rzucićdowcip, że jego rodzina jest prawie tak pochrzaniona jakmoja, ale rozmyśliłam się.Szliśmy jakiś czas, milcząc, aż wkońcu poczułam, że nie jestem w stanie dłużej tego znieść.Musiałam go o to zapytać.Ledwo rozpoznałam swój głos,kiedy usłyszałam zadane przez siebie pytanie:- Co się stałą z twoją młodszą siostrą, Kyle? Co się jejstało? Wiesz, prawda?Wciągnął powietrze i spojrzał gwałtownie w moją stronę,potem odwrócił się szybko, a ja zamknęłam oczy,przygotowując się na wybuch furii.Kiedy się odezwał, jegogłos zabrzmiał jak trzask zapalanej zapałki.- Pilnuj swoich spraw, Anita.Skinęłam, nie patrząc na niego, zła na siebie, że o tymwspomniałam, ale wtedy nagle stanął.Byliśmy przy głównejdrodze przecinającej wrzosowisko i pod światłem ulicznychlamp popatrzyliśmy sobie w twarz.Spojrzał na mnie wmilczeniu i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, alenajwyrazniej nie był w stanie wydobyć słów.Wyraz twarzymiał taki, jakby pchał pod górę samochód.Odruchowowyciągnęłam rękę i dotknęłam jego ramienia.Spytałam:- O co chodzi, Kyle? Cofnął się gwałtownie.- Przepraszam - powiedziałam, czując się strasznie ichowając ręce do kieszeni, żeby znów go nie zranić.Znowu próbował coś powiedzieć, ale wydobył z siebietylko słaby charkot - z ust wyleciały mu kropelki ślinypodobne do główek od szpilki.Jego oczy błyszczały w świetlelamp jak noże.- Ja.- powiedział -.ja.- Co? - wyszeptałam.- Lepiej spierdalaj! - wrzasnął, aż mało co niewyskoczyłam ze skóry.Przykucnął nagle, chowając głowę w ramionach.- Kyle - powiedziałam, bliska płaczu.- Kyle, proszę, nie.Azy w jego oczach zaskoczyły mnie, aż umilkłam.Minąłnas nocny autobus, jedyny pasażer na górnej platformieodwrócił się za nami.Kyle nadal kucał na ziemi i wiedziałam,że jest gdzie indziej i nie zdaje sobie sprawy z mojejobecności.Wyciągnęłam rękę i dotknęłam jego pleców, iwtedy nie zareagował zupełnie, tak bardzo był nieosiągalny.Pozostał w bezruchu, odgrodzony od wszystkiego i kiedymoja ręka spoczywała jakiś czas na jego plecach, poprzedniemyśli, myśli rodem z innego świata, o których prawie udałomi się zapomnieć, powróciły do mnie z taką siłą, że o mało niestraciłam równowagi.Zawładnęły całkowicie moim umysłem- szybko odwróciłam się od Kyle'a.Ten wyprostował się w końcu i zebrał do kupy.- Po prostu pilnuj swoich pieprzonych spraw, Anita- wyszeptał.I poszliśmy dalej.Zaczekaliśmy pod bramą zamku, słuchając ujadania psa.Potem poszliśmy wzdłuż wysokiego, czarnego muru aż domomentu, gdy utonął w głębokim cieniu drzew.- Tędy - powiedział Kyle, wskazując na najniższą częśćmuru, wspięliśmy się na górę i zeskoczyliśmy do ogrodu podrugiej stronie.Przed nami roztaczał się rozległy trawnik skąpany wświetle księżyca, ciemna sylwetka zamku kontrastowała zbrudnopomarańczową barwą nieba.Pobiegliśmy na drugikoniec posiadłości, mijając plac zabaw dla dzieci i zagrodępełną śpiących gęsi.- Tu!Kyle zatrzymał się przy ogrodzeniu przed wysoką bramą zsiatki, pod nami ziemia opadała stromo w dół i zobaczyliśmyzanurzony w wąwozie las.Ciemny i butwiejący - rozedrgany,wydawało się, że oddycha w ciemności.Sekretny las pod zamkiem.Brzmi jak ulepiona z gównabajeczka dla dzieci, ale on naprawdę tam był, nadał jest - jaksądzę, zagnieżdżony pomiędzy wielkimi miejskimibudynkami i wypacykowanymi ogródeczkami Greenwich jakjakaś wstydliwa tajemnica.Zatopiony las rozmiaru mniejwięcej dwóch kortów tenisowych, przez który trzeba było sięprzedzierać po omacku, a wcześniej zjechać na tyłku zbłotnistego wzgórza, żeby w ogóle się do niego dostać.Kyle włączył latarkę, którą przyniósł ze sobą, bo tam,wśród drzew panowała absolutna ciemność.Przedzieraliśmysię powoli, podążając za promieniem latarki, przez gąszczepni, chwastów, winorośli i zbutwiałych liści.Panowała tamwilgoć i srogie zimno - nie zdawałam sobie nawet sprawy, jakbardzo za tym tęskniłam przez te wszystkie tygodnie.Niemówiliśmy ani słowa.Zdawało mi się, że jesteśmy jedynymiludzmi na świecie.Albo jakbyśmy znalezli się na naszejwłasnej planecie, wirującej biliony mil od zagmatwanych,bezwzględnych ziemskich spraw.Nigdy tego nie zapomnę,tego spaceru, jak szliśmy razem, jedno obok drugiego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]