[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W Trouville, rzecz jasna, w hotelu Le Flaubert.Złośliwość losu zadziałała.Poglądy na temat Kanady wyrażałam już chyba kilkakrotnie, kraj, który niegdyś wydawał się rajem, obrzydł mi już doszczętnie przez, chętnie i mściwie przypomnę: pogodę letnią, trzydzieści osiem stopni Celsjusza i tysiąc procent wilgotności, milion zakazów, zupełnie kretyńskich, które musiałam sobie pozapisywać, bo nie byłam w stanie ich zapamiętać, przerażające ograniczenia urlopowe dla pracowników tak fizycznych, jak umysłowych, nie wiem gdzie na świecie spotykane, ale chyba nigdzie, idiotyczne utrudnienia dla najlepszych nawet studentów.Proszę, proszę, mogę uściślić.Po drugim roku studiów moja wnuczka na wakacjach wisiała na słuchawce przez dwie doby, nie mogąc uzyskać programu na rok następny, z którego to programu obowiązana była wybrać przedmioty dla siebie, przy czym dokonanie wyboru po powrocie na studia, rozpoczynające się pierwszego września, jak szkoły średnie, kładło ją radykalnie.Za późno, przepadło.Nie dostarczono studentom owego programu po zakończeniu roku, nie dostarczono w tydzień później, ale dotrzymania terminu przez nich domagano się bezapelacyjnie.Podobno tak oryginalnie działała administracja.Owszem, zgadzam się, fakt, iż Monika wybrała sobie, wyjaśniając w polskim przekładzie autoryzowanym, projektowanie programowania komputerów, co może nawet i rozumiem, ale nie chciałabym, żeby mi się przyśniło w nocy, jest jej osobistą sprawą.W Kanadzie ten kierunek jeszcze nie jest karalny.Kretyńskie trudności organizacyjne natomiast, paskudzenie i skracanie każdych wakacji, powinno być karalne dla sprawców.Żeby nie było nieporozumień, jako student Monika leci w czołówce i właśnie odpukuję w niemalowane driewó.) potworną ilość insektów z meszka majową na czele, prawie równą jej ilość chorobliwie grubych ludzi przy równoczesnym wtykaniu wszystkim do gęby obrzydliwego, rzekomo zdrowego, pożywienia.Oko bieleje i coś się robi! Jak ono zdrowe, to ja jestem arcybiskup.) jednego Murzyna, który mnie wpędził do Imigration, herbatę z cukrem i z cebulą, bezdennie idiotyczne przepisy ruchu, szalony urodzaj na karaluchy, połączony z woniami czosnku i czegoś jeszcze zgniłego, czego nie znam.O, nie wdaję się w politykę, tylko zwyczajnie usiłuję wyjaśnić coś, czego sama nie rozumiem, mianowicie skrócony urlop mojego syna.Spragniony był tego sierpnia, proszę bardzo, zahaczył o cudowne, upalne, słoneczne chwile i z konieczności odjechał do Kanady, zostawiając w tym raju mnie i Monikę.Zaraz, moment.Zanim dojechaliśmy do raju.Starannie przemyślana wcześniej organizacja podróży wakacyjnej polegała na tym, że zostawiliśmy sobie dużo czasu w celu zwiedzania zamków nad Loarą.Dzieci znienacka zainteresowały się historią, dla mnie tematem przyjemnym, chociaż niedostatecznie pamiętanym, niemniej jednak tu Franciszek I, tu Diana de Poitiers, tu Katarzyna Medycejska, tu jeszcze szczątki Ryszarda Lwie Serce, tu królewskie sanitariaty, a tam efekty akustyczne.No, popatrzeć, obejrzeć.Na popatrzeniu się skończyło.Czy w Blois znów popadywał deszczyk? Blois, ja i deszcz stanowią w moim umyśle jakieś nierozłączne zjawisko.Byłby to chyba jedyny deszcz tego lata, ale mam wrażenie, że czepiał się mnie specjalnie.Pojęcia nie mam, jak trafiliśmy na zamek księcia de Chevreuse, ale stosunki pomiędzy księciem, jego małżonką, Anną Austriaczką i kardynałem Richelieu okazały się dostatecznie atrakcyjne, żeby bodaj ten zamek sfotografować.Nie dawało się podjechać bliżej, zamek widoczny był w oddali na górze albo wcale, deszcz do spacerów nie zachęcał.Prowadził Robert, pilotowałam go śladami historii, zatrzymał się gdzieś, w jakiejś uliczce, nie pamiętam gdzie, musiałabym sprawdzać po mapach drogowych, a nie chce mi się, za co najmocniej Czytelników przepraszam.Przed bramą, później sprawdziliśmy, że straży pożarnej.Wyskoczyli obydwoje, Robert i Monika, Robert robił zdjęcie swoim nowym, ukochanym aparatem, Monika trzymała otwarty parasol.Kiedy nagle uświadomiłam sobie, że Robert miota się z aparatem po jednej stronie ulicy, a Monika z otwartym parasolem stoi po drugiej, zdaje się, że przestałam władać ludzką mową i zatroskana mężem i dzieckiem Zosia na chwilę wpadła w panikę, pewna, że jej teściowa zwariowała.Odczepili się od księcia de Chevreuse, wsiedli, a ja jeszcze nie mogłam się uspokoić.Nic nie poradzę.Śmieszność sytuacji, groteska, jakieś sedno zawartego w tym przecudownego idiotyzmu, nie uświadomionego kompletnie, przypadkowego, wpływają na mnie w sposób nie do opanowania.Przez całe życie.A może tylko dzięki temu ja się jeszcze jako tako trzymam? Może to są właśnie te antystresy, które, w przeciwieństwie do skracających egzystencję stresów, przedłużają życie?No dobrze, czort bierz stresy.Jeśli istotnie ów deszczyk wtedy popadał, rychło pozostało po nim tylko wspomnienie.Ruszył upał.Zamki oglądaliśmy po amerykańsku, z daleka, z miejsca, gdzie udawało się podjechać, Robert z Moniką niekiedy wysiadali w celu zbliżenia się do budowli, raz też wysiadłam w celu wyjęcia z bagażnika butelki wody mineralnej, namacalnie stwierdziłam, że temperatura czterdzieści trzy stopnie powyżej zera nie sprawia mi nadzwyczajnej przyjemności, i szybko wsiadłam z powrotem.Jedyne miejsce, jakie zdecydowaliśmy się porządnie obejrzeć, to muzeum Leonarda da Vinci w Amboise, w zamku du Cios Luce, gdzie był łatwy dojazd i nieco mniej turystów.Większość czasu spędziliśmy w ogromnej, obskurnej i ponurej, ale całkowicie ucywilizowanej toalecie, ponieważ panował tam nie tyle może chłód, ile odrobinę mniejszy upał.Robert wykonał zdjęcia wszystkiego, co z dorobku mistrza zostało zrekonstruowane, po czym zdjął koszulę i zdaje się, że nie on jeden.Bardziej już się nie dawało rozebrać, ale nikt tam przeciwko negliżowi nie protestował.Odżyliśmy dopiero w samochodzie i, pętląc po pięknym, francuskim kraju, dojechaliśmy na miejsce.Już lipiec w Trouville kończył się upalnie, sierpień rzucił się na nas jeszcze gorzej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]