[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Rozumiem. Potarł czoło. Chcę tylko wiedzieć, że ma się dobrze i jest szczęśliwa. Próbuj ją odszukać do skutku.Dopóki żyje, dopóty jest szansa, że się uda. Będę próbował. Wstał. Uważajcie na siebie.Zazel posmutniał, wąsiki mu oklapły.Choć odkarmiony i pękaty, wyglądał teraz bardzosmętnie, ze swoją łysą, pobliznioną głową i ślepiami, w których po śmierci Marshii coś zgasło,chyba już na zawsze. Wróć tu jeszcze poprosił cicho. Nie, Zazel.Nie żyjecie już w enklawie.Nie chcę was narażać.Chowaniec chciał coś powiedzieć, ale zamilkł.Brune tymczasem wyjął z kieszeni dwazwitki pergaminu i wręczył im po jednym. Jeśli któreś z was będzie kiedyś potrzebowało pomocy, niech spali ten świstek.Postaram się.postaram się przybyć. Odkaszlnął, zawahał się. No cóż.Bywajcie zdrowi.Lorraine, pilnuj tego żarłoka.I uważaj na siebie. Musnął dłonią twarz dziewczyny.Sekundę pózniej zniknął rozpłynął się w powietrzu.Zazel dłuższą chwilę gapił się za nim z otwartymi ustami.Potem westchnął. Jak myślisz, znajdzie ją?Panna Nevers uśmiechnęła się smutnym uśmiechem jasnowidza.***Za oknami chaty, na nocnym niebie, migotała błękitna łuna echo potężnego zachwianiaEkwilibrium, które właśnie przetaczało się nad południową prowincją Camarry, gdzieznajdowała się kotwica enklawy.Tu, na górze, panowała cisza, aura zachowywała stabilność.Osłony, wzmocnione dodatkową warstwą czarów kamuflujących, dla zmysłów maga byłyniczym chłodny, uspokajająco solidny mur.Krzyczący zamknął okiennice i usiadł przy stole w pracowni, zdeterminowany podjąćjeszcze jedną próbę odnalezienia swojej uczennicy.Pewność, że żyje, ułatwi mu zadanie podświadome nastawienie robiło dużą różnicę.Coś mówiło mu, że po tym, jak widziała go w szponach szaleństwa, nie zechce wrócić.Nie zamierzał nalegać.Ale musiał ją znalezć już choćby po to, by sprawdzić, że nie potrzebujepomocy.Wyspy Zpiewu.Czy zamieszkała tam na dworze jakiegoś arystokraty z otoczeniagubernatora? Została towarzyszką czyjejś córki? A może czyjąś kochanką?Nie chciał myśleć o tym, że mogła wpaść w łapy handlarzy niewolników albo gildiiprzestępczej.Ale nie była żmijką.Na pewno sobie radziła kto jak kto, ale ka-ira ma dodyspozycji zdolności pozwalające spaść na cztery łapy w prawie każdej sytuacji.Podwarunkiem, że potrafi je odpowiednio wykorzystać.Anavri.Zacisnął w dłoni jej spinkę i zamknął oczy, przywołując z pamięci obraz dziewczyny.Anavri leżąca w swojej sypialni w Shan Vaola, gorączkująca i nieprzytomna, kiedyczarny dar brał ją w posiadanie.Chłodna i opanowana mimo strachu, gdy stali w szrankach, otoczeni przez wyjący tłum.Roześmiana Anavri na szlaku w dominium gnomów, pijąca wodę z górskiego strumienia.Jej zachwycony wzrok, gdy patrzyła na burzowe córki tańczące wśród ulewy. Jej gładkie, zgrabne ciało, smukłe nogi, drobne dziewczęce piersi.Urocze zawstydzenietamtej pierwszej nocy.Jej uśmiech.Jego świadomość, płynąca na oślep przez wiry wymiarów, nagle odnalazła to, czegoszukała jakby rzucona lina z hakiem zaczepiła o skalny występ.Brune zdematerializował się,posyłając swoją jazń wzdłuż tropu, który migotał teraz w bezprzestrzeni między światami, słabyi ulotny.Ogarnęło go znajome uczucie szybowania przez bezład kolorów, a potem nagle stał napiasku pod nocnym niebem.Ciepłe powietrze pachniało solą i egzotycznymi kwiatami.Czarnyprzestwór w górze migotał gwiazdami, układającymi się w konstelacje inne niż na północy.Kawałek dalej rosły palmy, za nimi w mroku majaczyły chaty.Brune gwizdnął cicho, gdydotarło do niego, dokąd trafił.Wyspy Zpiewu.Nie miał pojęcia, jakim cudem zdołał bez przygotowań dotrzeć tak daleko, i to niesionysamą tylko dematerializacją, nie portalem magia teleportacyjna jednak bywała czasem zupełnienieprzewidywalna.Intuicja maga mówiła mu, że trafił nie na Suniz czy Akore, tylko na jedną zmałych, słabo zaludnionych wysepek w południowej części archipelagu.Obejrzał się za sobą miał mroczną przestrzeń morza.Fale z chlupotem lizały brzeg.Naniebie lśniły niteczki czerwonego blasku, splatające się w pajęczynę Ekwilibrium byłonieznacznie zaburzone.Może sprawiło to jego pojawienie się tutaj, może coś innego.Kawałek dalej, w cieniu palm wznosiły się chaty oraz jeden większy budynek, równieżdrewniany i kryty strzechą.Przez szerokie szpary w ścianach sączyło się żółtawe światło.Zwnętrza dobiegały głosy i śmiechy.Karczma.Krzyczący przymknął oczy i serce zabiło mu szybciej.Nie musiał nawet wytężaćzmysłów maga.Czuł znajomą obecność równie wyraznie, jakby był to chłodny powiew wśródupalnej nocy.Niewiele myśląc, spowił się iluzją, zmieniając się w starego włóczęgę o nedgvarskichrysach.Poświęcił jeszcze sekundę na sprawienie, żeby jego ubranie przybrało pozór takichłachmanów, jakie mógłby nosić ktoś miejscowy, po czym ruszył na przeszpiegi.Odsunął zasłaniającą wejście matę i wszedł do środka.Ciemnoskórzy, półnadzy tubylcysiedzieli w kucki wokół dzbanów, z których piło się przez rurki po trzech klientów na dzban.Obok niektórych stały misy z jedzeniem, inni ćmili fajki wodne.Woń spoconych ciał i piwa wpołączeniu z dymem i swędem kaganków przyprawiała o zawrót głowy.Gruba kobieta siedzącaobok dwóch pękatych glinianych garów w jednym znajdował się ugotowany ryż, a w drugimzimna ryba przyrządzona na kwaśno obrzuciła starego żebraka nieprzychylnym spojrzeniem,ale nic nie rzekła.Brune zgarbił się jeszcze bardziej, żałując, że nie ma kaptura, który mógłbynasunąć na czoło, i rozejrzał się powoli.W najdalszym rogu siedziało dwóch mężczyzn oraz dziewczyna o jasnej północnej cerze.%7łmij zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się w ciało.Zamknął oczy, siłą wolinarzucając sobie spokój.Ruszył wolno wzdłuż ściany, tak manewrując, żeby kryć się za ludzmi, nieznaczniemanipulując iluzją, żeby odpychać od siebie światło, utrzymywać twarz w cieniu.Miał wprawę.Zatrzymał się kawałek od tamtych, w takiej odległości, by mimo panującego gwaru mócśledzić ich rozmowę.Grubas odziany z nedgvarska, w długiej, niezbyt czystej szacie z frędzlami, wyjął z ustrurkę i podrapał się po łysinie. Za trzy tysiące popłyniecie? Co? Kapitanie? Piękna panienko?Brune przygryzł wargę, zaledwie czując ból.Miał wrażenie, że czas zwalnia bieg,sekundy rozciągają się niby lepki syrop.Czarnowłosy, smagły młodzieniec spogląda na towarzyszkę.Ta ledwie zauważalnymskinieniem głowy zachęca, by się targował. Popłyniemy za osiem, plus żywność dla załogi.Grubas dłubie w zębach srebrną wykałaczką. Cztery tysiące. Siedem. Cztery i pół.Dziewczyna pogryza kawałek mango, udając brak zainteresowania.Jest ubrana pomęsku, z zawadiackim, pirackim szykiem.Biała koszula, nieco rozsznurowana u góry, łańcuszekna szyi, szkarłatna szarfa w talii, luzne, ozdobione haftami spodnie.Spod kolorowej jedwabnejchustki wymykają się jasne włosy.Wyglądała ślicznie, ale zarazem coś się w niej zmieniło, i nie chodziło bynajmniej ostrój.Brune wciągnął powietrze przez zęby, gdy uświadomił sobie, co przez cały czas szepczemu dar.Gdy skupił się ciut bardziej, bez trudu wychwycił emocje Anavri
[ Pobierz całość w formacie PDF ]