[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wiem, mówię tak na wszelki wypadek - mruknęła, odwracając wzrok.- Nie wygłupiaj się.Zresztą nie znalazłam spisu inwentarza Prudence Bart-lett i nie wiem, co się stało z księgą, więc zamiast się rozpraszać jałowymi bada-niami, wreszcie będę mogła poświęcić czas na czyszczenie, naprawy i sprzedażdomu, potem rzucę studia doktoranckie i wstąpię do Legii Cudzoziemskiej.- A ten facet? - spytała Liz, ignorując sarkazm przyjaciółki.Connie przygry-zła wargę, a po chwili się rozpromieniła.- Mówi, że będą sztuczne ognie na grobli.Wpadnie tu pózniej, obiecał za-prowadzić nas w jakieś znane mu miejsce.- Jakieś znane mu miejsce"? - powtórzyła Liz, kreśląc w powietrzu cudzy-słów, na co Connie ze śmiechem cisnęła w nią kuchenną rękawicą.Obie przysiadły u końca długiego stołu w jadalni, w małym kręgu światłarzucanego przez lampę naftową i nakręcały makaron na widelce.Liz raczyłaConnie anegdotami o uczniach letnich kursów łaciny ( Jeden z nich miał ol-brzymi telefon komórkowy, który trzymał na biurku! Kto w szkole średniej matelefon komórkowy? Myślałam, że to tylko bajer dla bankierów."), przeplatającje opowieściami o swoim letnim leniuchowaniu w Cambridge.Podczas tej ożywionej relacji Connie przyglądała się przyjaciółce, uradowa-na, że słyszy w tych czterech ścianach inny głos niż swój.Kiedy wychodziła domiasta, żeby kupić jedzenie, odwiedzić archiwum albo napić się kawy, korzystałaz okazji, by gdzieniegdzie zamienić po kilka zdań i przed powrotem do babcinejRLTpustelni rozproszyć wrażenie samotności kontaktem z innymi ludzmi.W domuzdarzało jej się, że spoglądała nagle w dół i odkrywała na kolanach Ario, a wyrazjego brązowych oczu przypominał jej, że nie odzywała się do nikogo od kilkuna-stu godzin.Rozległo się ciche pukanie do drzwi i Liz przerwała historię o wyjątkowonieudanej randce z ubiegłego tygodnia, by z ożywieniem spojrzeć na przyjaciół-kę i szepnąć:- Nie otworzysz?Connie uśmiechnęła się szeroko i cisnęła serwetkę na stół.- Już idę! - zawołała.W progu, na tle mrocznego skupiska cieni i pnączy na podwórzu, stał Sam;w jednej ręce trzymał sześciopak piwa, a w drugiej solidną latarkę.- Dobry wieczór, proszę pani - powiedział z udaną powagą i wykonałsztywny półukłon, podświetlając latarką podbródek.- Jestem do usług.Connie zauważyła, że Sam ma na sobie bawełnianą koszulkę z napisem Anarchy in the UK", zapewne z okazji Zwięta Niepodległości, i wbrew sobiezachichotała.- Samie Hartley, poznaj, proszę, Liz Dowers - oznajmiła, wskazując postaćw jadalni.- Liz, to jest Sam Hartley.- Bardzo mi miło - odparł Sam i wykonał taki gest, jakby uchylał trójgrania-stego kapelusza.Liz pojawiła się za Connie z kocem udrapowanym na ramieniu.- Pan Hartley, jak mniemam - powiedziała z nieznacznym dygnięciem, ajednocześnie wyciągnęła w bok rękę z kocem, jakby rozpościerała ciężki broka-towy tren.- Czy nie powinniśmy już iść? - spytała Connie.- Sztuczne ognie mają być odziewiątej, prawda?RLTZauważyła, że gdy Sam zajął się na chwilę latarką, Liz zmierzyła go wzro-kiem i bezgłośnie powiedziała do niej: fajny", ale kiedy znowu na nią spojrzał,przybrała natychmiast minę niewiniątka.Wkrótce trzy postacie oddalały się od domu, a w listowiu za rastającymokno saloniku widać było w mroku błyszczące oczy Ario.Ostatnie iskrzące się nitki opadły w wody basenu portowego w Marblehead,co na części cumujących tam jachtów skwitowano głośnymi dzwiękami syren,których wycie zmieszało się z echem ostatnich eksplozji i zbiorowym westchnie-niem mieszkańców miasta, zgromadzonych na kocach w parkach i na dachachdomów.Potem wokół portu wystrzeliły czerwone race, powiększając chmurędymu snującą się nad groblą.Connie zewsząd słyszała dolatujące z parku strzałyi świsty i pierwszy raz poczuła szczerą sympatię do społeczności, w której przy-wykła zajmować miejsce na peryferiach.Dobrze się czuła, siedząc anonimowo wmroku i będąc po prostu jedną z par oczu wpatrzonych z zachwytem w ilumina-cję nad głowami.Westchnęła z zadowoleniem i uśmiechnęła się do swoich to-warzyszy, którzy podobnie jak ona w półleżących pozach wyciągali szyje kuniebu.- Wspaniałe - szepnęła Liz i Connie usłyszała cichy trzask: to przyjaciółkaoderwała kciukiem uchwyt od pustej puszki po piwie.Stopniowo dym się przerzedził, rozproszył, i znów widać było czyste, roz-gwieżdżone niebo.Dookoła rodziny składały koce i szukały dzieci, rozpoczął siępowolny odwrót do domów.Ich trójka wciąż siedziała bez słowa, delektując sięciszą.Connie przekręciła się na plecy, ziewnęła i wyciągnąwszy ramiona za głowę,oparła stopy na wilgotnej trawie otaczającej koc.Właśnie w tej chwili pojawił się nad jej głową meteoryt, mała ognista kula,rozbłyskująca gdzieś w atmosferze.Uśmiechnęła się i egoistycznie postanowiłaRLTzachować to wrażenie dla siebie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]