[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Skończywszy, zszedłem na krawędz ściany i szarpnąłemlinę.Szabla trzymała, ale nie miałem do niej pełnego zaufania.Zastanawiałem się, czy niewarto by wejść z powrotem na grzbiet grani, tam gdzie ścianka jest najniższa, ale byłoby tonawet bardziej ryzykowne.Opuściłem się w dół, na wpół zjeżdżając, a na wpół schodząc, żebyzbytnio nie obciążać liny.Przez jej drgania czułem niemal fizycznie jak wcina się w śnieggrzyba - ale wytrzymała.Kiedy podszedłem, Joe był spokojny, opanowany, ale miał wzrok wystraszonego,zaszczutego zwierzęcia.Widać było, że z nogą jest kiepsko, a on sam bardzo cierpi.Obajrozumieliśmy, co to oznacza.Dałem mu kilka tabletek przeciwbólowych, za słabych, by muulżyć, ale innych nie było.Prawą nogę miał w kolanie skręconą i zniekształconą, nie mogłytego ukryć nawet grube spodnie z polara.Rana musiała być poważna.Nie wiedziałem, comówić.Zbyt gwałtownie odmienił się nasz los.Lina zjazdowa zaklinowała się u samej góry i musiałem wejść z powrotem, żeby jąuwolnić.Pozwalało mi to oderwać myśli, dawało czas na odnalezienie się w nowej sytuacji.Na ostrze grani prowadziła tylko jedna droga, którą miałem wchodzić bez asekuracji.Tegosię bałem.Joe chciał się ruszyć i omal nie poleciał.Złapałem go, pomogłem odzyskaćrównowagę.Nadal nic nie mówił.Już wcześniej odwiązał się od liny, dzięki czemu mogłemzałożyć zjazd.Milczał, bo pewnie zdawał sobie sprawę, że gdybym go nie złapał, zleciałby ażdo stóp wschodniej ściany.Kiedy zacząłem się wspinać, zupełnie o nim zapomniałem.Tamto przejście kantem lodospadu było najtrudniejszą i najbardziej ryzykowną zewszystkich moich wspinaczek.Kilka razy przebiłem nogą śnieżny puch na wylot.Gdzieś wpołowie ściany okazało się, że nie bardzo wiem jak iść wyżej, natomiast o zejściu nie było jużmowy.Szedłem jak w powietrzu.Czegokolwiek dotknąłem, rozpadało się.Stopnie się kruszyły,odrywały od ściany, albo zapadały pod butem.Mimo wszystko, w jakiś tajemniczy sposóbzdobywałem wysokość.Nie miałem pojęcia, ile czasu minęło; chyba godziny.W końcu,zdenerwowany i roztrzęsiony, stanąłem na górze; uspokoiłem się dopiero po dłuższej chwili.Zerknąłem za siebie, by zobaczyć ze zdumieniem, iż Joe trawersuje w poprzek stoku,oddalając się od lodospadu.%7łeby sobie ułatwić zadanie, szedł wzdłuż niewielkiego garbu.Awłaściwie pełzł bardzo powoli; wbijał przyrządy w śnieg aż po głowice, następnie robiłśmiesznie mały skok.Z opuszczoną głową, całkowicie pochłonięty walką, wlókł się bokiemprzez zbocze.Pod nim widać było setki metrów otwartej ściany, opadającej na wschodnilodowiec.Obserwowałem go dość obojętnie.Nie mogłem mu w niczym pomóc, a sądziłem, żenajpewniej i tak spadnie.Nie przejmowałem się tym.Miałem nawet coś w rodzaju nadziei, żetak się stanie.Dopóki o siebie walczył, nie mógłbym go zostawić, a nie miałem pojęcia jak mupomóc.Sam nie będę miał problemu z zejściem; jeśli natomiast zacznę go sprowadzać,możemy obaj zginąć.Wprawdzie nie bałem się tego, ale przecież byłaby to czysta strata, poprostu rzecz bez sensu.Gapiłem się na niego, niejako wyczekując, że zaraz poleci.Dość długo czekałem, aż w końcu podszedłem do zagrzebanej w śniegu szabli.Poprawiłem przy niej co się dało i zszedłem z powrotem na skraj lodospadu.Modliłem się,żeby tym razem też mnie utrzymała, a kiedy wylądowałem na zboczu pod ścianką, znów sięmodliłem, żeby lina zeszła.Nie miałem najmniejszej ochoty powtarzać wspinaczki.Linaspadła na dół bez problemu i trzymając ją w garści, obróciłem się na wpół przekonany, że gonie zobaczę.Ale nie: Joe uparcie trawersował ścianę.Przez cały czas, kiedy się wspinałem nagrań i schodziłem w dół, pokonał jakieś trzydzieści metrów.Ruszyłem w jego stronę.Znienacka pojawił się przy mnie Simon.To, że podczas wspinaczki zwali się w dół,wydawało mi się tak oczywiste, że nie byłem w stanie obserwować, jak pokonuje lodospad.Pomyślałem, że byłoby lepiej, gdybym sam spróbował się ruszyć.Z pewnością nie zdołałbymsforsować wzniesienia grani, wobec czego zaczynam je obchodzić poziomym trawersem.Nieinteresuje mnie, co może z tego wyniknąć; przed oczami mam Simona, który walczy wścianie puchowego śniegu.Idzie mi powoli, z trudem.Posuwam się ostrożnie, tak pochłoniętykażdym ruchem, że chwilami prawie zapominam o kolanie.Problem, jak znosić ból, dołączyłdo tych, które mam ze śniegiem, utrzymaniem równowagi i ruchem o jednej nodze.Popierwszych chwiejnych podskokach, wypracowałem pewien sposób poruszania się - układruchów, który skrupulatnie powtarzam.Każda taka seria, to jeden krok w poprzek zbocza.Zwolna przestaję zważać na to, co mnie otacza.Wiem tylko jedno: muszę wykonać następnyruch.W którymś momencie przystaję, by spojrzeć na Simona.Chyba zaraz runie.Szybkoodwracam wzrok.Pod sobą mam nieskończoną otchłań wschodniej ściany.Gdyby udało sięprzeżyć lot w taką czeluść.Kusząca perspektywa, ale nic z tego.Na gładkich i równo aż dodołu nachylonych śnieżnych polach nabrałbym pędu, który by rozerwał moje ciało nakawałki, nim bym się zbliżył do podstawy ściany.Zresztą i tak pewnie spadnę, więc czym tusię przejmować? Wcale się nie boję.Przecież to nieuniknione, oczywisty fakt; problemnaprawdę akademicki.Ze mną i tak już koniec.Na dalszą metę nie ma znaczenia.Simon mija mnie mówiąc, że idzie sprawdzić, co jest przed nami za załomem.Posuwasię, przekopując rów w poprzek stoku; wreszcie znika za linią zbocza.%7ładen z nas anisłowem nie wspomni, co należałoby robić.Obaj chyba sądzimy, że niewiele da się tuwymyśleć.Wobec tego wracam do mego systemu poruszania się, trawersuję dalej.Wydeptany przez Simona rów ułatwia mi zadanie, ale i tak każdy ruch wymaga skupienia.Uderza mnie, że obaj unikamy rozmowy o tym, co się stało.Przez ostatnie dwie godzinyzachowujemy się tak, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego.Dogadaliśmy się bez słów.Trzeba trochę czasu, by się z tym oswoić.Obaj wiemy, o co chodzi, to proste.Jestem ranny ibez większych szans na przeżycie.Simon potrafi zejść w dół sam.Czekając na to co zrobi,czuję się tak, jakbym trzymał w dłoni jakiś wartościowy i niezwykle kruchy przedmiot.Jeśligo poproszę o pomoc, mogę tę bezcenną rzecz utracić.Mógłby mnie zostawić.Milczę, lecztym razem nie z obawy, że wpadnę w panikę.Zrobiłem się chłodny i racjonalny.Powtarzam wciąż ten sam układ ruchów jak automat.Zaskakuje mnie pytanie Simona,czy wszystko w porządku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]