[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Hm.- Bayaz rozejrzał się wokół, wodząc spojrzeniem po ogromie tegownętrza.- Stwórcy nigdy nie brakowało arogancji.Ani jego braciom.Jezal spojrzał tępo ku górze.Wysokość pomieszczenia przekraczała jegoszerokość, sklepienie zaś, jeśli takowe istniało, ginęło w mroku.Wokół surowychkamiennych ścian biegła żelazna poręcz, być może otaczająca galerię, dwadzieściakroków ponad ich głowami.Powyżej widać było następną galerię, wyżej jeszcze jednąi jeszcze jedną, i jeszcze jedną, majaczące w przyćmionym świetle.Nad tym wszystkimzwieszało się owo dziwne urządzenie.Nagle drgnął.To się poruszało! Poruszała się każda część! Powoli, płynnie,cicho, pierścienie przesuwały się, kręciły, obracały wokół siebie.Nie potrafił sobiewyobrazić, co wprawiaje w ruch.Pewnie ożywił je klucz przekręcający się w zamkualbo.czyżby poruszały się przez te wszystkie lata?Doznał zawrotu głowy.Cały mechanizm zdawał się teraz wirować, corazszybciej, a wraz z nim galerie, przesuwając się w przeciwnych kierunkach.Spoglądanie prosto w górę nie pomagało w żaden sposób odzyskać orientacji, wlepiłwięc spojrzenie zmęczonych oczu w podłogę, w mapę Midderlandu u swych stóp.Sapnął gwałtownie.Było jeszcze gorzej! Teraz miał wrażenie, że obraca się nawetpodłoga! Kręciła się wokół niego cała ta przepastna komnata! Zwieńczone łukamiwejścia prowadzące na zewnątrz były bez wyjątku identyczne, w liczbie dwunastu czyjeszcze większej.Nie potrafił się teraz domyślić, przez które z nich weszli do środka.Ogarnęła go fala straszliwej paniki.Tylko ta odległa czarna kula pośrodku urządzeniapozostawała nieruchoma.Przywarł do niej rozpaczliwie zmęczonym i załzawionymwzrokiem, starając się oddychać powoli.Uczucie niepokoju ustępowało z wolna.Rozległa sala znów była nieruchoma.Pierścienie jednak wciąż się obracały, prawie niedostrzegalnie, przesuwając się omaleńki, lecz nieubłagany stopień.Przełknął ślinę, która zebrała mu się w ustach,przygarbił ramiona i pospieszył za pozostałymi, nie odrywając oczu od podłogi.- Nie tędy! - zagrzmiał nagle Bayaz, którego głos eksplodował niemal w gęstej inieprzeniknionej ciszy, rozchodząc się tysięcznym echem wokół ścian tejniezmierzonej przestrzeni: Nie tędy! Nie tędy!.Jezal odskoczył do tyłu.Sklepione łukowato przejście i mroczna sala w jegogłębi wyglądały identycznie jak to, w które skierowali się pozostali, dostrzegł jednakteraz, że znajdują się nieco bardziej na prawo od niego.Musiał się wcześniej obrócić wjakiś niezrozumiały sposób.- Idz tylko tam, gdzie ci powiem - syknął stary człowiek.- Nie tędy! Nie tędy!.- Przepraszam - wyjąkał Jezal, a jego głos zabrzmiał żałośnie słabo w tejrozległej pustce.- Myślałem.Wszystkie wyjścia wyglądają tak samo!Bayaz dodał mu odwagi, położywszy dłoń na ramieniu, i skierował we właściwąstronę.- Nie zamierzałem cię przestraszyć, mój przyjacielu, ale byłoby doprawdyhańbą, gdyby ktoś tak obiecujący został nam odebrany w tak młodym wieku.Jezal przełknął z wysiłkiem i wlepił wzrok w mroczną salę, zastanawiając się,co może ich tam czekać.Umysł podsunął mu mnóstwo niezbyt przyjemnychmożliwości.Echo wciąż szeptało mu do ucha, kiedy się odwracał. nie tędy, nie tędy, nietędy..* * *Logen nienawidził tego miejsca.Kamienie były zimne i martwe, powietrzenieruchome i też martwe, nawet dzwięki towarzyszące ich wędrówce wydawały sięstłumione i pozbawione życia.Nie było zimno i nie było też ciepło, a mimo to plecyociekały mu potem, na karku zaś czuł dreszcz niepojętego strachu.Wzdrygał się cokilka kroków pod wpływem nagłego wrażenia, że jest obserwowany, ale ani razu nieudało mu się dostrzec gdzieś z tyłu kogokolwiek.Widział tylko tego chłopca Luthara ikalekę Gloktę, którzy wyglądali na równie zaniepokojonych i zagubionych jak on.- Zcigaliśmy go po tych salach - mruknął cicho Bayaz.- Było nas jedenastu.Wszyscy magowie z wyjątkiem Khalula.Zacharus i Cawneil walczyli tu ze Stwórcą iobaj przegrali.Zdołali jednak ujść z życiem.Anselmi i Złamany Ząb mieli mniejszczęścia.Kanedias oznaczał dla nich śmierć.Straciłem tamtego dnia dwóch dobrychprzyjaciół, dwóch braci.Posuwali się wzdłuż wąskiego balkonu, oświetlonego bladą kurtyną blasku.Pojednej stronie wznosiły się surowe gładkie kamienie, po drugiej schodziły w dół iginęły w ciemności - w czarnej i pełnej mroku otchłani, pozbawionej przeciwległejstrony, sklepienia, dna.Pomimo ogromu przestrzeni nie odbijało się echo.Niewyczuwało się ruchu powietrza.Najdrobniejszego powiewu.Atmosfera była zatęchła iprzywodziła na myśl grobowiec.- Z pewnością jest w dole woda - mruknął Glokta, spoglądając zezmarszczonym czołem za poręcz.- Coś powinno być, prawda? - Spojrzał w górę.-Gdzie jest sufit?- To miejsce cuchnie - zaskamlał Luthar, przyciskając dłoń do nosa.Logen zgadzał się z nim, przynajmniej ten jeden raz.Była to woń, którą znałdobrze.Poczuł, jak nienawiść wykrzywia mu wargi.- Cuchnie jak pieprzeni płaskogłowi.- O tak - zgodził się Bayaz.- Szankowie to także dzieło Stwórcy.- Jego dzieło?- W rzeczy samej.Wziął glinę, metal i resztki ciał, po czym ich stworzył.Logen spojrzał na niego zdumiony.- Stworzył?- By walczyli w jego wojnie.Przeciwko nam.Przeciwko magom.Przeciwko jegowłasnemu bratu Juvensowi.To tutaj powołał do życia pierwszych szanków i wysłał wświat - by rośli, rozmnażali się i niszczyli.Taki przyświecał im cel
[ Pobierz całość w formacie PDF ]