[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Boże, a ja byłem pewien, że naprawdę przyjmuje wyrok tak spokojnie!Odsuwa się od drzwi celi, mierzy Hitchcomba surowym wzrokiem.Krwawa dłoń wciążwystaje spoza prętów, niczym brzydki egzotyczny kwiat, który więzień chce wręczyćszeryfowi.- Co, boisz się, Barlow? No cóż, jak wolisz.Mary się nie bała.- Rewolwerowiec cofapowoli rękę.- Mary? - Joe blednie.- Więc byłeś.widziałeś ją? Jakim cudem?! Kiedy?!- Gdy przyszedłem oddać coś, na czym jej zależało - uśmiecha się skazaniec.- Aaciategokotka, którego zakopałeś kilka dni wcześniej w rogu podwórza.Martwego jak jankeski honor.Nazywał się jakoś tak zabawnie.Pan Billy? Nie, Pan Bobby! Tak, złożyłem wizytę twojejcórce, Barlow.Mary ci nie wspominała? Może nie posłuchałeś.Mało kto słucha uważniedzieci.Zapominając o ostrożności, szeryf przypada do krat.Nie mógł wiedzieć! - myśli rozpaczliwie, gorączkowo.Nie mógł! Nie wspomniałem, jaksię nazywa ten kot! Ani gdzie go zagrzebałem.Nie zająknąłem się nawet.Pamiętam!Doskonale pamiętam! On był u Mary! Był jako upiór! Jezu, jak to możliwe?! I zabiłStewarda.I Josha Statforda pewnie też! Dobry Boże, miej nas w opiece! Nie opuszczaj nas!Chroń moje dziecko!- Co jest, Joseph? Zdziwiłeś się? - Pokaleczone usta wykrzywiają się drwiąco.-Niepotrzebnie.Przyszedłem tylko zwrócić dług.- Co zrobiłeś Mary? Co jej zrobiłeś, potworze? - charczy szeryf, czując, że zarazzabraknie mu tchu, że zemdleje.- Nic.Oddałem zgubę, której strata bardzo ją dotknęła.Nie ma w tym żadnej perfidii,szeryfie.Pomóc umierającemu dziecku.To dobry uczynek, prawda?- Bydlaku! - jęczy Barlow.- Upiorze! Trzymaj się od niej z daleka! Wynoś się do piekła!Gniew rozpala jasne oczy skazańca, aż zaczynają świecić.Znów wyciąga rękę, twardym,pełnym wściekłości gestem.- Słuchaj no! - syczy.- Powiedziałem już twojej małej.Chcę zwrócić dług! Ale o nicprosił nie będę! Nie chcesz przyjąć odpłaty, odejdę bez żalu.Uściśnij mi rękę, żałosnyśmieciu, a wszystko zrozumiesz.Mary wahała się tylko przez chwilę.I to nic z tak podłych,małostkowych powodów jak jej tchórzliwy ojciec! Nie mam zamiaru obezwładniać cię iuciekać, zapewniam.Gdybym zechciał, dawno już zadusiłbym cię jak nieudane, chorowiteszczenię i po prostu wyszedł.Może to by i był akt łaski, Joseph! Mam jednak rachunki douregulowania.Z tobą także, Barlow.No już, dotknij mnie! Twoja córka okazała siędzielniejsza od ciebie.Nie przyznała, że brzydzi się krwi, powiedziała tylko, że nie chce mnieurazić w rękę.Czy to nie słodkie? Nawet jeśli próbowała jedynie trochę zyskać na czasie.Nieszkodzi.I tak to miłe.Nie będę dłużej czekał, aż się zbierzesz na odwagę.Za dużo ci jejbrakuje, żebyś się zdecydował uścisnąć rękę mordercy.Uznaję, że nie chcesz swojej zapłaty.Więc nigdy nie poznasz prawdy, szeryfie!Ostatnie słowa brzmią jak obelga, jakby spluwał z obrzydzeniem.- Nie! - krzyczy Barlow.- Ja muszę! Czekaj!Chwyta cofające się palce, zaciska z całej siły.Skurcz bólu przebiega po twarzy Hitchcomba.- Więc.- mówi z trudem -.dobrze!I nagły strumień siły uderza w szeryfa, prawie zwalając go z nóg, jakiś rwący, potężnyprąd przetacza się przez jego umysł i ciało, jakby ta struga górska, niegdyś przejrzysta i pełnapstrągów, nabrała głębi, zolbrzymiała nagle, przyspieszyła, spieniona i dzika, spiętrzyła sięwodospadem i runęła wprost na Barlowa.A wtedy w nagłych przebłyskach, podobnych dowystrzałów magnezji u fotografa, Joseph widzi blade, przepalone, jakby wyssane z barw, leczwyrazne obrazy.I zdaje sobie nagle sprawę, iż ogląda przeszłość, dawne chwile z życiaHitchcomba, jego oczami, że w jakiś sposób niezrozumiały i cudaczny wkroczył w pamięć idoznania zabójcy, aby poniekąd stać się biernym uczestnikiem minionych przed latywydarzeń, poszarpanych i niedokończonych, lecz przecież spójnych i całkiem zrozumiałych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]