[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak zły znak, jak memento.Syn? Ktoś, kto przybrał to nazwisko przypadkowo? I przybył do High Hill, do miejsca,które stało się grobem dla jego poprzednika? Czy to tylko splot niezwykłych, aczniezwiązanych ze sobą okoliczności, czy ktoś, Opatrzność, Los, Nemezis, upomina sięwreszcie o swoje?I wtedy po karku i plecach Lucasa Rockstone a, zamkniętego w dusznym, upalnympółmroku pokoju, przebiega zimny dreszcz.Bo nabiera pewności, że to nie moc boska aniludzka tutaj interweniuje, tylko diabeł.Diabeł w swej groznej, biblijnej osobie, a nie zabobonz kazań wędrownego kaznodziei czy zły duch, w którego święcie wierzą Murzyni.Skrzydła ćmy palą się z sykiem, odnóża owada rozpaczliwie drapią w szkło klosza, aRockstone drży z lęku i śmiertelnego zimna, samotny w swym wielkim domu pełnym dzieci isłużby.* * *- Steward! - woła ciemność.- Charles Steward!Ten głos, szeleszczący, bezdzwięczny, odległy, mroczny jak noc, wyrywa Stewarda zesnu.Obudzony porywa się na łożu, ogromnym jak wojenny galeon, czarnym, zwalistym ipustym, odkąd parę miesięcy temu Georgina Steward odeszła w swą ostatnią drogę, wiodącąna cichy, spokojny cmentarzyk rodzinny na wzgórzu obsadzonym cedrami.- Charles! - szepcze złowrogo mrok.- Nadszedł czas.Obudz się, Charles.W pierwszej chwili Steward sądzi, że w rogu, przy zasłonie, stoi kolorowy, bo jegooblicze i dłonie nie mają mdławej, księżycowej bieli jasnej skóry.Zamiera więc, bardziej zoburzenia niż lęku, ale już po chwili powolnym, niemal niedostrzegalnym ruchem sięga podmaterac po broń.Cień drga jak mroczny płomień, występuje krok do przodu.Jest teraz niewyraznymmajakiem na tle okna, wysoką, długą sylwetką pozbawioną rysów twarzy.- Kto tu? Jak śmiesz wchodzić do mojej sypialni! - chce zawołać ostro Steward, ale z ustwydobywa się tylko słaby, łamiący się skrzek.Bo już wie, już podświadomie pojmuje, że to nie zbuntowany Negr, nie złodziej, nieszaleniec.- To ja, Charles - mówi noc.- Nie poznajesz mnie?I Steward, z rozszerzonymi przestrachem zrenicami, z ustami rozwartymi do niemegokrzyku, patrzy, jak ciemność gęstnieje, porusza się, materializując z nicości ogromną, chudąpostać sunącą ku łożu, z każdym krokiem nabierającą kształtu, ubraną w ciało, które nie jest,w żadnym wypadku nie może być ludzkie.Charles pragnie wrzeszczeć, wyć ze strachu, ryczeć, ale zamiast tego wydaje tylko slabypisk.Bo twarz, ta twarz, szczupła, skupiona, pociągła, lśni blaskiem metalu, ciemniejematerią polerowanego drewna, nie ludzkiej skóry.O Boże, myśli w popłochu.O dobry Jezu! Dobry Jezu!Widziadło uśmiecha się i w ustach, wąskich ustach z przepięknie wygładzonegopalisandru, błyskają zamiast zębów ostre łuski nabojów.Połowa twarzy połyskujemetalicznie.Steward widzi wybite na srebrzystym policzku jakieś cechy, kalibracje czy znakirusznikarza.Bo ta istota, to widmo, jest bronią, jakimś zamkniętym w ludzkim kształciesztucerem czy karabinem, starannie, kunsztownie wykonanym mechanizmem, który żyć podżadnym pozorem nie jest w stanie, a przecież porusza się, oddycha, istnieje, nie w martwejparodii życia, niczym upiór powstały z grobu, ale jak cielesny zupełnie człowiek, któryzamiast mięśni i stawów ma drewno i metal, smar w miejsce krwi, obracający się bęben miastserca i gilzę z prochem tam, gdzie winny być wnętrzności.Tylko oczy są ludzkie.Przejrzyste, jasne oczy wizjonera czy marzyciela, z tęczówkaminiczym płynąca woda, niczym rwący strumień pełen pstrągów.I rysy twarzy, srebrno-rdzawej twarzy z palisandru i dobrej stali, też się nie zmieniły.Niezmieniły, choć teraz wydają się należeć do kogoś o dobre trzydzieści lat młodszego.Nawetnajbardziej utalentowany rzezbiarz nie oddałby lepiej podobieństwa.Bo tu nie o żadnąkwestię podobieństwa przecież chodzi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]