[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mamy jeszcze do przejechania pociągiem prawie trzy tysiącekilometrów do granicy Rosji.Jest na szczęście ciepło, więc przynajmniejnikt nie będzie zamarzać.Mam jednak trochę szczęścia, bo znowu udajemi się zająć miejsce na pryczy pod oknem.Widzę, że ludzie, którzy z namijadą, są przeważnie jeszcze bardziej wynędzniali niż my.Dużo ich chorujena żołądek.Jedziemy do Taszkientu.Po długim postoju ruszamy dalej.Najtragiczniejsze jest to, że teraz, kiedy już naprawdę jedziemy ku jakiejśnadziei, ludzie nadal czasami umierają, nie wytrzymują trudów podróży.Mam wrażenie, że dziki czosnek, który zrywałam w górach, trochę naswzmocnił, bo jednak mimo wielu chorób, które ostatnio mnieprześladowały, jakoś się trzymamy.Czoło moje ciągle jeszcze spuchnięte iRS 164sine, ale już trochę mniej boli, chociaż pod koniec dnia nie mogę sobiejeszcze znalezć miejsca.Jedziemy wciąż przez góry i piaski.Stepy górskie i pustynie.Napostojach wszyscy wybiegają, żeby załatwić drobne potrzeby i znowupowtarzają się historie z doganianiem pociągu.Jedziemy wciąż przezbardzo dzikie tereny.Mimo że to już wrzesień, w pociągu jest duszno.Trzymamy drzwi otwarte, ale nie zawsze, bo czasem gorący wiatr na-wiewa nam piaski z pustyni.Pociąg rzadko przystaje na dłuższy postój wmiastach.Jeśli to robi, biegniemy po wodę albo kupujemy cokolwiek dojedzenia.Więcej się śmiejemy i żartujemy niż w poprzednich podróżach.Wynędzniała i głodna z nas kompania, ale nadzieja nas nie opuszcza.Dziewczynki Janickie śpiewają całymi dniami piosenki harcerskie, jeślinie kłócą się o jedzenie.Swoją drogą, jak tu nastarczyć na taką czeredępodlotków? Tym bardziej że ani Janicka, ani jej siostry nie są zbyt sprytnei zapobiegliwe.Toteż dziewczynki starają się o siebie same.Na postojachwychodzą i wracają z łupami.Szepcą potem po kątach, podejrzewam, żepodkradają.Muszą przecież jakoś żyć.Kasia znowu powyrastała mi z butów i chodzi teraz w kaloszach, którezimą nosiła na walonki.Są trochę za duże, ale przecież musi coś mieć nanóżkach.Wysiadłyśmy raz na pustyni Kara-Kum za Aszcha-badem najakimś postoju i zbierałyśmy kamyczki.Nagle pociąg ruszył.WzięłamKasię za rękę, byłyśmy blisko naszego wagonu, ale ona nagle zawróciła,bo spadł jej kalosz i chciała go podnieść.Złapałam ją i wrzuciłam doostatniego wagonu, a sama wskoczyłam na brek, na końcu pociągu.Niebyło ławeczki ani strażnika, więc przestałam sama ponad sto kilometrówna suchym pustynnym wietrze, martwiąc się o dziecko.Dopiero w KizyłArbacie pociąg stanął.Wzięłam zapłakaną Kasię z ostatniego wagonu iwróciłyśmy na nasze miejsce.A tam już zaczynali się dzielić naszymskromnym dobytkiem.RS 165ROZDZIAA DWUDZIESTY PITYDwunastego dnia podróży dotarliśmy wreszcie do kresu.W polu przedKrasnowodskiem - już nad morzem - wysadzono nas z pociągu.Na piasku ustawiono baraki.Miedzy nimi wykopano głębokie doły, zktórych wydobywa się dym.Posuwamy się wolniutko z naszymdobytkiem w tamtym kierunku.Jesteśmy w tzw.kwarantannie higieni-cznej.Okazuje się, że nie pojedziemy do portu, póki nie poddamy siędezynfekcji.Mamy płynąć z Krasnowodska do Pahlavi, ale w Iranie niechcą naszych wszy i chorób, mają dosyć własnych.Dlatego konfiskująnam prawie wszystko, co może być zakażone i zawszone.Nikt nie dba oto, że ten nędzny majątek strzegliśmy przez tyle czasu i że to wszystko, coposiadamy, jest okruchem dawnego normalnego życia.Na statku nie mazresztą miejsca na bagaże - tak nam mówią - my się ledwie na nimpomieścimy.Szczególnie pościel trzeba wyrzucać co do sztuki.I na czymja teraz dziecko położę?Podchodzimy do dołów, w których leżą już palta, kołdry, pierzyny.Płaczemy obie z Kasią, kiedy nasze rzeczy spadają na dymiącą kupę.Sanitariuszka z PSK obejrzała dokładnie wyłysiałego zająca z angory.Kasia patrzyła na nią w napięciu.Był wypchany pierzem i tozadecydowało o jego losie.Zostawiono nam trochę łatwej do praniaodzieży.Trzeba było zanurzyć wszystko w długich korytach z wodąnasyconą żrącym środkiem dezynfekcyjnym, a potem wyprać.Wokółpralni, daleko, aż do sąsiednich baraków porozciągane były druty, naktórych wieszaliśmy wyprane rzeczy.Wyjęte z tej odkażającej kąpielistraciły kolor, ale komu tu w głowie była elegancja.Byle tylko mieć cowłożyć na grzbiet.Jakże łatwo można ludzi pozbawić wymagań.Wiatr pustynny szybko wysuszał nasze poprane szmaty.Popakowaliśmyje w impregnowane worki, które podpisaliśmy, czym kto mógł, i udaliśmysię do łazni.Miałyśmy z Kasią krótkie jeszcze włosy po tyfusie, zaledwieparocentymetrowe, więc darowano nam strzyżenie.Kiedyś w Warszawierozjaśniałam sobie włosy, żeby podkreślić kontrast z czarnymi oczami.Teraz odrastały mi znacznie ciemniejsze, niż miałam dawniej -po prostubyłam szatynką.Natomiast Kasia miała czarne, prawie jak smoła,pozwijane w pierścionki włoski.Z dawnej Mgiełki w złotawo--pszenicznym odcieniu nic nie pozostało.No, może tylko jej wiotkość.RS 166Była mocno  przydymioną" Mgiełką i bardzo ładnie patrzyły spod tejczarnej czuprynki jej jasnoniebieskie oczy - oczy Piotra.Kiedy już błyszczeliśmy czystością i lekko nam było bez bagażu,oświadczono nam, że tylko matki z małymi dziećmi dostaną miejsce w po-ciągu, a reszta musi dojść do portu w Krasnowodsku.W wąskotorówce,która tam dojeżdża, a ma tylko pięć wagonów, dorośli się nie zmieszczą.Gdy otrzymałam już moją przepustkę do ciuchci, pewna młoda jak jakobieta zaczęła mnie prosić, żebym odstąpiła swoje miejsce jejsześćdziesięcioletniej matce, a ona zaopiekuje się Kasią.Musiała miećjakąś zwierzęcą intuicję, że zwróciła się z tym do mnie.Widocznienaiwność mam wypisaną na twarzy.Po długich wahaniach, bo bałam sięrozstawać z dzieckiem, po licznych przysięgach i zapewnieniach z ichstrony, przystałam w końcu na to.Zapowiedziałam Kasi, żeby trzymała siętej pani i czekała w hali, w której radzono wyznaczać też spotkania innymrozłączonym rodzinom.Nie dość, że robiłam tej kobiecie grzeczność, tojeszcze dałam jej rubla za opiekę nad dzieckiem.Ciuchcia odjechała, a ja z całym tłumem wyszorowanych obdartusówszłam do rana.Byłam dobrej myśli, bo zobaczyłam z daleka wielką, zbudowaną zfalistej blachy halę tam, gdzie kończyły się tory.Weszłam do środka izaczęłam poszukiwania.Kobietę znalazłam pod ścianą, niedaleko wejścia.Siedziała sobie spokojnie i żuła coś, popijając z menażki.Ale Kasi przyniej nie było.- Gdzie jest moje dziecko? - spytałam stając przy niej.- Bo ja wiem? Taki był tłum przy wysiadaniu, że się gdzieś zapodziała.Pewnie gdzieś tu jest.- i żuła sobie dalej bezzębnymi dziąsłami.- Jak to? Nie pilnowała jej pani? Nie trzymała jej pani za rękę?- A bo to ja mam siłę czy co?- Ty babo - krzyknęłam.- Ty podła babo, tak ci zaufałam, ty podłaoszustko!- Czy pani zwariowała, niech pani odejdzie od mojej matki! -wstawiłasię za nią córka.Odepchnęłam ją i zaczęłam przepychać się przez tłum.Rozpaczliwiekrążyłam po hali, rozgarniając ludzi, przejrzałam ją metr po metrze, aleKasi nigdzie nie było.RS 167Wyszłam na dwór.Ludzie koczowali wszędzie grupami, jedni szli zrodzinami nad wodę, inni siadali na belach bawełny czekających nazaładunek w porcie, jeszcze inni chodzili tam i z powrotem.Wszędzie tłumy, ale ani śladu mego dziecka.Znalazłam punkt Czer-wonego Krzyża.Zapytałam, czy nie widzieli pięcioletniej dziewczynki wszarym płaszczyku z małym plecaczkiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp2wlawowo.keep.pl