[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na chwilę potwór przewrócił się na grzbiet, pokazującsłońcu białe podbrzusze.Po czym wyrównał i prawdopodobnie jużmartwy, niezbornie, mechanicznie popłynął dalej.Podążający za nim rekin przyglądał się temu.Wreszcie zbliżyłsię ostrożnie.Wykonał krótkie, kłapiące podejście i umknął w bok.Czując się już bezpiecznie, znów dopadł zdychającego rybska i jakgdyby szturchnął je nosem, po czym uniósł pysk nad powierzchnię iz całej mocy doskoczył z góry, wgryzając się w bok rekina młota.Uchwycił, ale mięso nie dawało się rozerwać.Potrząsał swym wiel-kim brązowym łbem jak pies, szamocący się z kęsem, wreszcie ode-rwał się.Po morzu rozlała się plama krwi.Teraz i drugi rekin poja-wił się z dołu i obydwie ryby gorączkowo rwały wciąż jeszcze poru-szający się kadłub, którego układ nerwowy nie chciał umrzeć.Straszliwa uczta oddaliła się z prądem i wkrótce pozostał z niejtylko odległy plusk na powierzchni spokojnego morza.Bond wręczył Leiterowi pistolet.- Schodzę na dół.Ta robota może dość długo potrwać.Rekinomwystarczy zajęcia na dobre pół godziny, ale gdyby wróciły, rąbnijjednego z nich.A gdybyś mnie z jakiegoś powodu chciał ujrzećznów na powierzchni, strzelaj prosto w wodę i nie przestawaj.Falauderzeniowa powinna do mnie jednak dotrzeć.Bond zaczął się pozbywać ubrania i z pomocą Leitera wkładać nasiebie akwalung.W ciasnym kokpicie było to utrudnione i niewy-godne.Jeszcze trudniej będzie wgramolić się z powrotem do samolo-tu i Bond pomyślał, że kto wie, czy nie będzie zmuszony porzucićekwipunku do nurkowania.Leiter odezwał się z irytacją:- Cały kłopot z tym przeklętym hakiem, on po prostu nie nadajesię do pływania tak jak ręka.Muszę skombinować jakąś gumowąpłetwę.Jak dotąd nigdy mi to nie przyszło do głowy.- Musisz trzymać to pudło na chodzie - zakomenderował Bond.- Już zniosło nas o jakieś sto metrów.Bądz tak dobry i przesuń jetam, gdzie było.Nie wiadomo, kto się oprócz mnie znajdzie w tymwraku.Upłynęło już pięć dni z okładem i przede mną mogli sięwprowadzić inni goście.Leiter nacisnął rozrusznik i podpłynął znów na właściwe miejsce.Zapytał:- Znasz rozkład Vindicatora? Czy wiesz, gdzie szukać bomb itych zapalników, którymi rozporządza pilot?- Wiem.Wyłożyli mi to szczegółowo w Londynie.Powiedzmamusi, że umarłem jak mężczyzna! - Bond wygramolił się na skrajkokpitu i skoczył.Pochylił głowę i nie spiesząc się, popłynął w dół przez świetlistąwodę.Teraz już widział, że cała przestrzeń aż roi się od drapieżnychryb - pod nim kłębiły się dziuboryby, małe barakudy, przeróżnerodzaje szczupaczków.Rozstąpiły się niechętnie, robiąc miejsce dla wielkiego, bladegokonkurenta.Bond dotknął dna i skierował się do brzegu płachty,który naruszył rekin.Wyciągnął dwa długie, skręcone w korkociągpręty, mocujące ją do piaszczystego dna, zapalił swą wodoszczelnąlatarkę i nie zdejmując drugiej ręki z noża, prześliznął się pod kra-wędzią.Spodziewał się tego, ale zgnilizna wody wywołała odruch wy-miotny.Zacisnął mocniej wargi na ustniku i doczołgał się aż tam,gdzie kadłub samolotu wzdymał płachtę w sklepiony namiot.Wstałna nogi.Zwiatło latarki zamigotało na dolnej powierzchni wypole-rowanego skrzydła, a następnie, pod nim, na czymś leżącym podkłębiącą się masą krabów, langust, gąsienic morskich i rozgwiazd.Na to również był przygotowany.Przyklęknął do swej obrzydliwejroboty.Nie zajęła mu wiele czasu.Odczepił złoty krążek identyfikatora,zdjął złoty zegarek ze spuchniętego przegubu i zauważył pod brodąziejącą ranę, której nie mogły spowodować morskie stworzenia.Skierował latarkę na złoty krążek.Odczytał: Giuseppe Petacchi.Nr15932.Nałożył oba dowody rzeczowe na własny przegub i ruszył wstronę kadłuba, piętrzącego się w ciemności jak olbrzymia srebrnałódz podwodna.Obejrzał go z zewnątrz, zauważył rozprucie w miej-scu, gdzie kadłub pękł przy uderzeniu.Przez otwartą klapę wspiął siędo środka.W środku jego latarka, gdziekolwiek ją skierował, świeciła wczerwone oczy, jarzące się jak rubiny w ciemności, coś poruszało sięmiękko i dreptało.Omiótł światłem wnętrze kadłuba, w górę i w dół.Wszędzie te ośmiornice, nieduże, ale chyba ze sto.Chwiały się naczubkach swych macek, umykały po cichu, kryjąc się w cieniach,zmieniały nerwowo barwy ochronne z brązowych na blado fosfory-zujące, wątle połyskujące w ciemnych zakątkach.Jakby cały kadłubroił się od nich i wszystko w nim pełzało, złe, okropne, a gdy Bondpoświecił do góry, widok okazał się jeszcze gorszy.Wisiał tam, zlekka obijając się w słabych poruszeniach wody, trup jednego zczłonków załogi.Rozkład wyniósł go z podłogi pod sufit, a ośmior-nice, dotąd zwisające z niego jak nietoperze, odpadały teraz i śmiga-ły, napędzane przez odrzut wyrzucanej z siebie wody, tam i z powro-tem po wnętrzu samolotu - straszne, migotliwe komety o czerwo-nych ślepiach, wpychające się w ciemne zakątki, lgnące i wciskającesię ukradkiem w szpary i pod siedzenia.Bond wzdrygnął się w myśli na ten ohydny koszmar i poruszającprzed sobą latarką, ruszył na dalsze poszukiwania.Znalazł pojemnik cyjanku w czerwone paski, wetknął go sobie zapas.Policzył trupy, zwrócił uwagę na otwarty właz do komory bom-bowej i przekonał się, że bomby znikły.Zajrzał do otwartego pojem-nika pod siedzeniem pilota i przeszukał miejsca, gdzie mogłyby sięznajdować tak istotne zapalniki do bomb.Ale też ich nie było.Wreszcie, kiedy kilkanaście razy przyszło mu strącać z gołych nógobmacujące go odnóża, poczuł, że nerwy go już trochę zawodzą.Wiele rzeczy powinien był pozabierać, identyfikatory załogi, roz-miękły dziennik pokładowy niezawierający niczego prócz rutyno-wych szczegółów lotu i najmniejszej wzmianki o jakimś zagrożeniu,odczyty z tablicy przyrządów, ale nie mógł już ani przez chwilę dłużejwytrzymać w tej ciemności pełnej czerwonych oczu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]