[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nawet osły i konie otrząsały się całym ciałem niczym psy.Nogi ślizgały się porozmytej ziemi.Wszystkie zagłębienia gruntu, wąwozy i bagna pęczniały od wody.Strumie-nie zamieniały się w rwące potoki, rzeczki w rzeki, rzeki w morza, bagna w jeziora.Wszystko mokło i butwiało napełniając powietrze dusznym odorem zgnilizny.Deszczniszczył zawartość tobołów z towarem.W te wieczory, kiedy się nieco przejaśniało, Stanleykazał rozwijać pakunki i suszyć tkaniny.Wokół obozu rozciągały się wtedy długie, barwnewstęgi muślinu, sukna, płótna i kolorowego barchanu niby na jakim jarmarku.Jednakże poradeszczowa miała tę dobrą stronę, że karawana nie cierpiała od ukąszeń owadów.Ulewyodstraszały grozne muchy, wśród których nie pojawiły się jeszcze na szczęście muchy tse-tse,inaczej bowiem konie i osły wyzdychały- by w ciągu kilku dni.Bolesne ukąszenia rozmaitychowadów, wywołujące natychmiast silne dreszcze, stanowiły istną torturę.Zimbaueni leżało u podnóża łańcucha gór.Miasto przypominało białą, kwadratowąskrzynię bez pokrywy, napełnioną kawałkami mydła.W kątach sterczały baszty ze strzelnica-mi dla armat, a pośrodku każdej ściany znajdowały się dobrze strzeżone wrota z ciemnegodrzewa, upiększone ozdobami z miedzi lub rzezbionymi arabeskami.Deszcz ustał.Góry błysnęły zielenią.Między miastem a nadchodzącą karawaną szumiałrwący potok mała rzeczułka, wezbrana deszczem, cieszyła się swoją przejściową wspania-łością.Po drugiej stronie potoku stał simbo, rodzaj karawanseraju, zbudowany przez nieznane-go poszukiwacza złota.Były to zwykłe chałupy otoczone pierścieniem częstokołu.Tu piątakarawana zatrzymała się na postój, o czym zawiadomiła miasto hukiem bezładnych wystrza-łów.Nie minęło nawet pół godziny, gdy z pierwszej bramy Zimbaueni pośpieszyły w stronęobozu, poprzez wiszący nad potokiem most, tłumy handlarzy i gapiów.Gent kręcił się jakiś czas wśród gwarnego tłumu, dopóki mu się to nie sprzykrzyło.Wtedy wyszedł z simbo, posuwając się wzdłuż zewnętrznej strony częstokołu.Napotkał tamgęste krzaki.Usiadł wśród nich i od razu miał powód podziękować losowi, że uczynił to bezhałasu.W krzakach słychać było głosy ludzi rozmawiających po arabsku.Już pierwsze słowa,które pochwyciło czułe ucho Genia, wydały mu się podejrzane. Asmani, czekaj na naszego człowieka dziś po zachodzie słońca, za mostem nabrzegu rzeki.Teraz idz do muzungu.Czy pomiędzy tragarzami mamy odpowiednich ludzi? Jest kilku, których znam. No to bywaj! Kiedy ujrzałem cię w simbo, od razu wiedziałem, że jak usłyszysz, copowiem, nie odwrócisz się plecami do starego druha! Nie odpowiedział Asmani. Przyjdę, będę czekał i wykonam wszystko, czegosię podjąłem.Gent znał arabski.W chwili gdy rozmawiający opuszczali zarośla, wsunął się głębokopod krzak i ukrył w jego cieniu.Ale poprzez gałęzie widział, jak w stronę Zimbaueni skiero-wał się jakiś obdarty Arab, w kierunku zaś simbo jeden z pagazich.Asmani był Mulatem otwarzy nieruchomej i chudej, którą oświetlały, jak spod maski, pałające, podłużne oczy.Byłto człowiek milczący, wytrzymały na trudy i obojętny na wszystko.Gent wstał i zaczął pogwizdywać uliczną londyńską piosenkę.Szedł (na wszelki wypa-dek) bez pośpiechu, z rękami w kieszeniach i ziewając.Lecz wokoło nie było widać żywejduszy.W bramie simbo przystanął, przyglądając się czarnym, którzy wymienili prowiant i od-chodzili, wyrywając sobie nawzajem i przymierzając kwieciste materiały.Niektórzy byli jużprzystrojeni w paciorki i niejeden zwój miedzianego drutu, owinięty na ręce, błyszczał naciemnej skórze.Na podwórzu simbo, koło chaty Stanleya, stał rząd trzcinowych koszów,przykrytych palmowymi liśćmi; wystawały z nich pęki bananów, mięso, ogony kur nieprzyto-mnych ze strachu i ciasnoty.Krzątał się tu Stanley. Udany dzień odezwał się. Proszę, panie Gent, niech pan zje ze mną kolację.Widzi pan, kuchnia Bunder-Salaama bucha już gęstym dymem, a on sam stara się, jak może. Dobrze zgodził się Gent dziękuję.Niepokoi mnie tylko to, że jesteśmy jeszczetak daleko od celu.Weszli do chaty.Stanley obliczał, że pozostaną tu jakieś pięć dni, aby przewietrzyć iwysuszyć porządnie zawartość tobołów, podleczyć grzbiety osłów i pozwolić karawaniewypocząć.Stół zasłany był obrusem, na którym ustawiono talerze i sztućce.W wydrążonejtykwie mieniły się barwne, leśne kwiaty.Siedli.Usługiwał im tubylec, Selim, chłopak o wiecznie otwartych ustach. Selim, powiedz Salaamowi, żeby się pośpieszył! rozkazał Stanley pukającwidelcem o talerz. Muzungu są głodni! Nie jesteśmy jeszcze blisko celu zwrócił się doGenta ale dzisiaj febra mi nie dokucza i umysł mam jasny.Wie pan, co panu powiem? Nastu kilku podróżników, którzy poświęcili się badaniom kontynentu afrykańskiego, nie powró-ciło pięćdziesięciu.Trudy związane z klimatem, choroby, gwałtowna śmierć i tortury otoich los.Z pozostałych pięćdziesięciu cztery piąte do końca życia cierpiało na ciężkie choroby.Widzi pan więc, że znajdujemy się w pełnym egzotycznych rozkoszy ogrodzie i jeżeli dospotkania z Livingstone'em pozostało choćby tylko dziesięć mil, to trzeba stwierdzić, że i takjesteśmy jeszcze bardzo daleko od celu naszej wyprawy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]