[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stwór miał nieco ponad pół metra długości i składał się z kilkunastusegmentów w paskudnym różowym kolorze, takim, jaki mają świeże bliznypo oparzeniach.Wyłupiaste oczy umieszczone na krótkich, wiotkichszypułach gapiły się w przeciwnych kierunkach.Paskudztwo przywarło doszyby dzięki rzędom grubych przyssawek.Na drugim końcu miało coś, comogło być organem rozrodczym albo żądłem, z grzbietu zaś wyrastałynieproporcjonalnie duże skrzydła zbudowane podobnie jak skrzydła muchy.Kiedy podeszliśmy jeszcze bliżej, zobaczyliśmy, że poruszają się bardzopowoli.Przy otworze obserwacyjnym po lewej stronie - tam skąd dobiegł okrzykobrzydzenia - po szybie pełzały niezdarnie trzy takie okazy.Zostawiały zasobą wilgotne ślady, oczy (jeżeli to rzeczywiście były oczy) kołysały się naczułkach grubości palca.Największy miał jakieś metr dwadzieścia długości.Pełzały również po sobie, co zdawało się nie sprawiać im najmniejszejróżnicy.- Tylko popatrzcie na te paskudztwa.- wymamrotał z odrazą Tom Smalley.Stał przy otworze po prawej stronie.Nie odpowiedziałem.Robali pojawiałosię coraz więcej, co mogło świadczyć o tym, że oblazły cały budynek -niczym larwy kawał gnijącego mięsa.Nie była to zbyt przyjemna myśl; odrazu poczułem, że kurczak, którego zdołałem w siebie wmusić, gwałtowniezapragnął wyjść na zewnątrz.Ktoś rozpaczliwie szlochał, pani Carmody wykrzykiwała o potworach zwnętrza Ziemi.Ktoś wrzasnął na nią, żeby się zamknęła, bo jak nie, topopamięta.Wszystko po staremu.Ollie wyjął z kieszeni rewolwer pani Dumfries.Złapałem go za rękę.- Zaczekaj!Uwolnił ją zdecydowanym szarpnięciem.- Spokojnie, wiem, co robię.Z przypominającym maskę grymasem obrzydzenia na twarzy zastukałrękojeścią rewolweru w szybę.Przezroczyste skrzydła natychmiast zaczęłyuderzać z ogromną częstotliwością (gdybym nie wiedział, że tam są, teraz napewno bym ich nie zauważył), po czym stworzenia po prostu odleciały.Ci, którzy widzieli, co zrobił Ollie, natychmiast podchwycili jego pomysł.Stukanie kijami od szczotek początkowo dało pożądany efekt; stworyodleciały, lecz wkrótce wróciły.Wyglądało na to, że również pod względeminteligencji przypominają muchy.Grozba wybuchu paniki minęła, wnętrzesupermarketu wypełnił gwar rozmów.Ktoś zapytał, co mogłoby się stać,gdyby takie latające ohydztwo wylądowało na człowieku.Szczerze mówiąc,wolałbym tego nie sprawdzać.Odgłosy stukania zaczęły powoli cichnąć.Ollie odwrócił się do mnie, żebycoś powiedzieć, ale ledwie zdążył otworzyć usta, po drugiej stronie szybycoś błyskawicznie wyłoniło się z mgły, porwało jedno z pełzającychstworzeń, po czym znikło.Chyba krzyknąłem.lecz nie jestem pewien.To coś z pewnością latało, jednak poza tym niewiele mógłbym powiedzieć.Mgła nagle pociemniała, dokładnie tak, jak opisywał to Ollie, a po chwili jejnajciemniejsza część zmaterializowała się w postaci istoty o ogromnychskórzastych skrzydłach, ciele albinosa i czerwonych oczach.Uderzenie wszybę było tak silne, że ta zadrżała.Stwór otworzył dziób, chwycił różowegorobala i znikł.Całe zdarzenie trwało najwyżej pięć sekund.Na siatkówcepozostał mi utrwalony niczym fotografia obraz różowego odwłokaniknącego w przepastnej gardzieli.Po chwili rozległ się jeszcze jeden donośny łomot, zaraz potem kolejny.Ludzie znowu zaczęli krzyczeć, wielu z nich popędziło w głąb sklepu.Nagleusłyszeliśmy przerazliwy wrzask, znacznie donośniejszy od pozostałych.- Boże! - wyszeptał Ollie.- Stratowali tę starszą kobietę!Pognał alejką co sił w nogach.Zamierzałem pobiec za nim, lecz w ostatniejchwili zobaczyłem coś, co sprawiło, że zamarłem w bezruchu.Po mojej prawej stronie przesuwał się powoli wieńczący mur worek znawozem sztucznym.Bezpośrednio pod nim stał Tom Smalley i wyglądałprzez otwór obserwacyjny.Na szybie przy moim stanowisku wylądował kolejny różowy robal, leczniemal natychmiast został porwany przez latającego dziobatego stwora.Starakobieta wciąż krzyczała rozpaczliwym, skrzeczącym głosem.Worek.Ten zsuwający się worek.- Smalley! - ryknąłem co sił w płucach.- Uważaj! Odsuń się!Nie miał szans, żeby usłyszeć mnie w tym zamieszaniu.Worek jakby sięzawahał, po czym runął prosto na jego głowę.Tom osunął się na posadzkę;po drodze uderzył jeszcze brodą w niską półkę biegnącą wzdłuż okien.Przez otwór w szybie gramolił się jeden z albinosów.Wrzawa przycichła,dzięki czemu wyraznie słyszałem szelest jego błoniastych skrzydeł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]