[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Policja miała jego numer telefonu.Tym samym wAurelius zostało pięcioro Tropicieli: Aaron, Harriet, Barry oraz braciaLevine.Już nie organizowali spotkań.Od czasu do czasu Barry widywałsię z Aaronem albo Aaron z Harriet.Jesse i Shannon wrócili na desko-rolki, choć w dalszym ciągu uważali się za marksistów.Marksizm, którywyznawali, nie wymagał wiedzy ani nauki, stanowił po prostu alterna-tywę dla wszystkiego, co niedobre w świecie.Znajomość podstaw mark-sistowskiego żargonu dawała im przewagę w dyskusjach z innymiuczniami.- Praktyka! - powiadali.- Dialektyka epistemologiczna!Nie udało im się jednak wykpić tak tanim kosztem.Jeszcze z nimi nieskończyliśmy.I choć napaść na Leona spotkała się z dość powszechnym potępie-niem, to byli i tacy, którzy uznali ją za wzorcowy przykład postępowaniamogącego ukrócić anarchię.Traktowali ją nawet jako akcję PrzyjaciółSharon Malloy, chociaż Andy i Russ byli wtedy po służbie.Przyjacielestali się na terenie Aurelius wpływową siłą, aczkolwiek ich aktywnośćwypływała wyłącznie z lęku przed utratą kolejnych dzieci.Jeśli nawetuciekali się do przemocy, to z pewnością nie czynili tego dla niej samej.Owszem, niektórzy z nich chętnie po nią sięgali, jednak grupa jako ca-łość zdawała się mieć szlachetne intencje.Moim zdaniem lęk doprowadził do tego, że przekroczyli swojeuprawnienia, których zresztą nikt im oficjalnie nie nadał.Za przykładniech posłuży wizyta, jaką mi złożyli tego samego dnia, kiedy doszło do325pobicia Leona.Powinienem chyba dodać, że podobne wizyty składaliwielu ludziom, lecz nikt nie poczuł się w związku z tym szykanowany.Aprzynajmniej nikt się nie skarżył.Właśnie skończyłem przygotowania do zajęć, które miałem prowa-dzić nazajutrz, i zasiadłem w fotelu, by przejrzeć najnowszy numer Scientific American.Muszę przyznać, że rzadko czytam więcej niżkilkanaście początkowych zdań każdego artykułu, ilustracje są jednakwspaniałe i niemal zawsze znajdzie się coś, co przyda się przy nauczaniubiologii w dziesiątej klasie.Raz w miesiącu zlecam opracowanie tegotematu ochotnikowi, który w ten sposób ma szansę na dodatkową pozy-tywną ocenę.O dziewiątej zadzwonił dzwonek u drzwi.W pierwszej chwili pomy-ślałem, że to Sadie, choć ona zwykle puka albo po prostu wchodzi.Leczteraz, podobnie jak wszyscy, zamykałem drzwi od środka.Poza tymdziewczynką wciąż opiekowała się matka Barry'ego, czyli Kloc, jak na-zywała ją Sadie, a ponieważ była środa, wiedziałem, że to nie Franklin,który z pewnością przygotowywał do druku jutrzejsze wydanie swojejgazety.Przez firankę w szklanych drzwiach zobaczyłem na ganku troje ludzi.Włączywszy światło, rozpoznałem w nich Donalda Malloya, Agnes Hil-ton i Dave'a Bauera.Od razu ogarnął mnie niepokój, wiedziałem bo-wiem, że wszyscy są Przyjaciółmi Sharon Malloy.Agnes Hilton pracowa-ła jako skarbnik i sekretarka w kościele baptystów, Dave Bauer zaśwspółprzewodniczył miejscowemu oddziałowi YMCA i działał w ochot-niczej straży pożarnej.Na szczęście, sprawiali wrażenie przyjaznie na-stawionych - szczególnie po tym jak zapaliłem światło.Otworzyłem drzwi i zaprosiłem ich do środka.Nastąpił trwający conajmniej minutę ceremoniał wycierania butów, zdejmowania wierzch-nich okryć i wymieniania uścisków dłoni.Wieczór był chłodny, cała trój-ka miała więc na sobie zimowe ubrania.Z bliska stwierdziłem, że są nietyle przyjaznie nastawieni, ile bardzo starają się stworzyć takie pozory.326- Chcielibyśmy zamienić z panem kilka słów powiedział grzecznieDonald Malloy.- Z pewnością nie zajmiemy panu dużo czasu.Poprosiłem ich do salonu.Agnes rzuciła jakąś uprzejmą uwagę natemat mebli, chociaż niczym szczególnym się nie wyróżniały.Była rudo-włosą, czterdziestokilkuletnią kobietą i zawsze ubierała się wyłącznie wsukienki.Jej mąż albo umarł, albo zniknął w jakiś inny sposób, mieszka-ła bowiem z młodszą siostrą.Nosiła jednak obrączkę, z czego należałowysnuć wniosek, że kiedyś istniał jakiś pan Hilton.Zapytałem, czy napiją się herbaty.- Chętnie - odparł Dave Bauer.- To bardzo miło z pańskiej strony.Agnes Hilton zaproponowała, że mi pomoże, lecz ja zapewniłem ją,że sobie poradzę.Chciałem przez chwilę być sam.Potrzebowałem odro-biny czasu, żeby zebrać myśli.Ustawiłem kubki na tacy, z szafki wyjąłempuszkę z duńskimi ciasteczkami i wyłożyłem kilka na talerzyk.Takiesytuacje zawsze wprawiają mnie w zakłopotanie.Powinienem wziąćtalerzyk z najlepszego serwisu, czy zwyczajny? Wybrałem zwyczajny.Nalałem wodę do imbryczka i zaniosłem wszystko do pokoju.Dave Bau-er i Agnes siedzieli na kanapie, Donald zaś w moim ulubionym fotelu.Trzymał w ręce numer Scientific American , który właśnie przegląda-łem.- Fascynujący jest ten projekt odczytania ludzkiego genomu -oświadczył.- Chętnie uścisnąłbym rękę temu Watsonowi.Odłożył czasopismo na stolik do kawy.Miał otwartą, szczerą twarz, aliczne piegi czyniły go młodszym, niż był w istocie.Tego wieczoru włożyłspodnie khaki i luzny, trochę porozciągany sweter.Kiedy pochylił się, bysięgnąć do stolika, stęknął cicho.Postawiłem tacę obok Scientific American.- Pewnie przykro panu z powodu Terierów - zauważył Bauer.W związku z wprowadzeniem godziny policyjnej mecz Terierów, któ-ry miał się odbyć w piątkowy wieczór, został odwołany.327Było to równoznaczne z wycofaniem zespołu z rozgrywek.Musiałemsię chwilę zastanowić, zanim dotarło do mnie, o czym mówi Bauer.- Tak, to rzeczywiście przykre - odparłem, nalewając herbatę dokubków.- Są też cukier i mleko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]