[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mogłem przynajmniej spać na plecakach,nie na gołej ziemi, a chociaż znalezione w nich zapasowe ubraniana mnie nie pasowały, to w nocy chroniły moją głowę i ręce przedowadami.Dotarłszy do miasta, wysuszyłem na słońcu ponad dwieście do-larów, które zabrałem chłopakom Charliego.Krew wyschła i zeszła400z nich płatkami jak cienkie strupy.Kupiłem sobie ubranie i wyna-jąłem najbrudniejszy pokój w starej dzielnicy miasta, gdzie nikt niezwracał na mnie uwagi, dopóki płaciłem gotówką.Jeszcze we wtorek, cztery dni temu, moja karta kredytowa byławażna, więc wyglądało na to, że zdaniem Potakiwacza wszystkojest w porządku.Kiedy doszedłem do siebie, odwiedziłem bank iwyciągnąłem maksymalną sumą, jaką mogłem podjąć: dwanaścietysięcy sto pięćdziesiąt dolarów, przeliczonych po bandyckim kur-sie.Potem wykorzystałem bilet lotniczy do Miami.Stamtąd poje-chałem pociągiem do Baltimore w Marylandzie.Podróż czteremapociągami zajęła mi dwa dni.Nie chciałem kupować biletu kosztu-jącego więcej niż sto dolarów, żeby nie budzić niczyich podejrzeń.Bo kto płaci gotówką za podróż kosztującą kilkaset dolców? Tylkoludzie, którzy nie chcą zwracać na siebie uwagi, tacy jak ja.To dla-tego wszystkie transakcje zakupu biletów lotniczych za gotówkę sąrejestrowane.Nie miałem nic przeciwko temu, że Potakiwacz bę-dzie wiedział, iż opuściłem Panamę i doleciałem do Miami, ale nicpoza tym.Teraz jednak, trzy dni pózniej, kto wie? Sundance i Adidas mo-gli już zwiedzać Waszyngton, a nawet telefonować do tej przybra-nej siostry, z zapowiedzią, że zaraz po załatwieniu interesu odwie-dzają w Nowym Jorku.Usłyszałem szczęk naciskanej klamki i zobaczyłem Josha przydrzwiach czarnego, wielkiego, żłopiącego benzynę jak smok dodge-'a.Jedną ręką otwierał sobie drzwi, a w drugiej trzymał puszkę colii kubek z kawą.Wziąłem od niego kawę i umieściłem papierowy kubek w środ-kowym uchwycie przy desce rozdzielczej, a on wgramolił się zakierownicę i wymamrotał dzięki.Pod paznokciami i na dłoniachwciąż miałem brud dżungli.Wyglądały tak, jakbym wtarł w niesmar.Minie jeszcze kilka dni, zanim się domyję po tym urlopie odhigieny.401Josh spoglądał na wjazd do wielopoziomowego i długotermi-nowego parkingu, znajdującego się naprzeciw tego dla krótko par-kujących pojazdów.Sznur samochodów czekał na wydanie biletu ipodniesienie szlabanu. Mamy jeszcze pół godziny powiedział. Posiedzimy tuprzy kawie.Kiwnąłem głową i pociągnąłem za kółko, otwierając colę.Dzi-siaj zgadzałem się ze wszystkim, co mówił.Podjechał po mnie nadworzec, woził przez ostatnie dwie godziny i wysłuchał tego, co muproponowałem.A teraz byliśmy tutaj, na międzynarodowym lotni-sku w Baltimore, na które zgodnie z pierwotnym planem powinie-nem przylecieć z Paryża, i nawet kupił mi colę.Nic się nie zmienił.Ta sama błyszcząca brązowa łysina, skłon-ność do tycia i okulary w złotych oprawkach, które z niewiadomegopowodu nadawały mu wygląd złoczyńcy, a nie intelektualisty.Sie-dząc po stronie pasażera, nie widziałem paskudnej blizny na jegotwarzy.Kawa była dla niego trochę za gorąca.Obracał kubek w dło-niach.Po chwili spojrzał na mnie.Wiedziałem, że jego oczy byłypełne nienawiści; zdradzał to wyraz jego twarzy i sposób, w jaki domnie mówił.Na jego miejscu czułbym to samo. Ustalimy pewne zasady powiedział. Słyszysz, co mówię? Następny samolot przeleciał nad parkingiem i Josh musiał prze-krzykiwać ryk silników. Najpierw musisz zrobić porządek z tymgównem, w które nas wpakowałeś.Nie interesuje mnie, o co chodziani jak to zrobisz.po prostu to zrób.Potem, i tylko potem, domnie zadzwoń.Wówczas porozmawiamy.Nie zasłużyliśmy sobiena coś takiego.To gówniana sprawa, człowieku. Kiwnąłem gło-wą.Miał rację. Wtedy i dopiero wtedy będziemy mogli być ni-czym rozwiedzione małżeństwo, które stara się jak najlepiej dbać oswoje dzieci.Spieprzysz coś, to sam będziesz sobie winien.Tylkotak możemy to załatwić.Słyszysz? To twoja ostatnia szansa.Z ulgą skinąłem głową.402Siedzieliśmy i piliśmy, przyglądając się pojazdom szukającymmiejsca do zaparkowania. Jak tam twoja wiara? Czemu pytasz? Coś często przeklinasz. A czego się, kurwa, spodziewałeś? Nie martw się o moją wia-rę, pogadamy, jak sam się nawrócisz.To zamykało dyskusję.Siedzieliśmy jeszcze przez dziesięć mi-nut, obserwując pojazdy i słuchając ryku przelatujących samolo-tów.Josh od czasu do czasu głośno wzdychał na myśl o tym, na cosię zgodził.Z pewnością nie był uszczęśliwiony, ale wiedziałem, żedotrzyma umowy, ponieważ tak trzeba.Dopił kawę i włożył pustykubek w uchwyt. Do recyklingu?Spojrzał na mnie jak na wariata. Co takiego? O co ci chodzi? O ten kubek.Zcina się wiele drzew, żeby produkować takierzeczy. Ile? Nie wiem.Mnóstwo.Wyjął kubek z uchwytu. Napis głosi, że sześćdziesiąt procent zawartej w tym materia-le celulozy odzyskuje się w wyniku recyklingu.Czujesz się lepiej, oduchu pieprzonych lasów?Kubek wrócił do uchwytu. Na razie jeszcze ich nie brakuje.Opuściliśmy krótkoterminowy parking i pojechaliśmy za zna-kami kierującymi nas na długoterminowy.W końcu stanęliśmyprzy wjezdzie do wielopiętrowego.Kiedy podjeżdżaliśmy do szla-banu i automatu z biletami, pochyliłem się nisko, jakbym coś upu-ścił na podłogę.Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował Josh,było zdjęcie ze mną.Widziałem wiele wolnych miejsc, ale pojechaliśmy prosto naprzedostatnie piętro.Ostatnie było pewnie niezadaszone i zbyt od-słonięte.To było najlepsze.Niewiele pojazdów wjeżdża tak wysoko,403ale te nieliczne łatwiej sprawdzić.Musiałem mu to przyznać: Joshpomyślał o wszystkim.Zaparkowaliśmy i Josh ruchem głowy wskazał metalicznie zie-lonego voyagera z kartonowymi osłonami, ozdobionymi różnymipostaciami z kreskówek, całkowicie zasłaniającymi wnętrze kabiny.Na tablicy rejestracyjnej widniał napis: Maine kraina wakacji. Pięć minut, rozumiesz? Rany boskie, to niebezpieczne, a onajest moją siostrą.Kiwnąłem głową i wyciągnąłem rękę do klamki. I pamiętaj, człowieku, że ona czekała na ciebie w zeszłym ty-godniu.Strasznie skrewiłeś.Wysiadłem i kiedy podchodziłem do voyagera, lewe przednieokienko uchyliło się, ukazując kobietę po trzydziestce, czarnoskórąi piękną, z włosami upiętymi w luzny kok.Wysiadając, posłała miniespokojny uśmiech i wskazała na rozsuwane drzwi. Jestem bardzo wdzięczny.Bez słowa podeszła do samochodu Josha i wsiadła.Trochę się niepokoiłem przed tym spotkaniem z Kelly.Nie wi-działem jej już ponad miesiąc.Odsunąłem drzwi.Siedziała przy-pięta do tylnego fotela, patrząc na mnie trochę niespokojnie, amoże czujnie, gdy zamykałem drzwi, zasłaniając nas oboje.To niewiarygodne, jak bardzo zmieniają się dzieci, jeśli nie wi-duje się ich codziennie.Kelly miała znacznie krótsze włosy niżwtedy, kiedy spotkałem się z nią ostatnio.Wyglądała teraz na star-szą o pięć lat.Oczy i nos wydawały się bardziej wyraziste, a ustatrochę szersze, jak u młodej Julii Roberts.Będzie kiedyś uderzają-co podobna do matki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]