[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.176- Uff! - James westchnął z ulgą.- Mało brakowało.- Genialny pomysł na oszczędność czasu! - zawołałagniewnie Kerry.- Mówiłam ci, ze trzeba wszystko wyjąć.- Wcale nie.James prawie miał rację.Pozostawienie rzeczy w środkubyło jego pomysłem, ale Kerry chciała je wyjąć, żeby łat-wiej było zepchnąć łódź do wody, a nie z obawy, że prze-ciążona łajba może zatonąć.James przyniósł z brzegu dwie menażki i razem wybraliwodę z łodzi.Osuszywszy wnętrze kadłuba, zajęli sięsprzętem porozrzucanym na brzegu.- No to mamy to samo co wczoraj - powiedziała Kerry.- Zgadywanka: co się przyda, co można zostawić.Jamesa aż zemdliło, gdy uświadomił sobie, jak niewielebrakowało, by odpadli z gry dziewięćdziesiątego ósmegodnia ze stu.Chybaby zwariował, gdyby polegli tak bliskokońca szkolenia.Łódź sunęła w górę rzeki, burząc ciszę monotonnym ter-kotem silnika.Przemoczone plecaki i sprzęt suszyły sięw porannym słońcu.Rzeka nieustannie się zmieniała.Gdzieniegdzie trafiali na płycizny mierzące ponad trzy-dzieści metrów szerokości.Tam zwalniali, a James kładł sięna dziobie i wykrzykiwał komendy do Kerry przy sterze,prowadząc łódź między mieliznami i czającymi się pod wo-dą kamieniami.W krytycznych momentach łapał drewnia-ny pagaj i odsuwał nim niebezpieczeństwa.W węższychmiejscach rzeka była głębsza, a nurt bardziej wartki.Drze-wa i zarośla zwieszały się nad wodą i od czasu do czasumusieli schylać się pod gałęziami.Tam gdzie było można, Kerry otwierała przepustnicęi leniwe pykanie silnika przemieniało się w skowyt.Łódźunosiła dziób i pruła wodę, zostawiając za sobą grubyWarkocz błękitnych spalin nad spienionym kilwaterem.177Kerry siedziała na ławeczce przy silniku, pilnując kursu i wykreślając przebytą drogę na mapie.Zajęcie Jamesabyło bardziej wymagające fizycznie, ale choć słońce pa-liło niemiłosiernie, a od pracy wiosłem rozbolały go ręce,wolał to niż odpowiedzialność za bezpieczne doprowadze-nie łodzi do jeziora przez labirynt przesmyków i ślepychzaułków.Trwała już najgorętsza pora dnia, kiedy nareszcie wypad-li na otwartą przestrzeń.Jezioro ciągnęło się dalej, niż mo-gli dojrzeć przez oślepiający blask słońca.James odłożyłwiosło i usiadł na kanistrze na środku łodzi.Od czasu doczasu sięgał po menażkę, by wylać wodę gromadzącą się nadnie kadłuba.-Widzisz gdzieś kuter? - spytała Kerry.- Jeśli dobrzezrozumiałam japońską instrukcję, powinien stać na mieliź-nie na północnym końcu jeziora, oznaczony trzema czer-wonymi bojami.James wstał, mrużąc oczy w daremnej próbie przebiciasię wzrokiem przez refleksy na wodzie.Przydałyby sięciemne okulary.- Nic nie widzę - oznajmił wreszcie.- Będziemy pływaćwzdłuż brzegu, aż na niego trafimy.Kerry zerknęła na zegarek.- Mamy jeszcze dwie godziny, ale im wcześniej znajdzie-my punkt kontrolny, tym więcej będziemy mieli czasu nadotarcie do następnego.Na jeziorze nie było żadnej innej łodzi ani statku.Przysta-nie rybackie, chaty i sklepy na brzegu wyglądały na opusz-czone.Widać było dobrze utrzymane drogi, a nawet kilkabudek telefonicznych, ale żadnych ludzi.Co kilkaset metrów sterczały z błota czerwone słup z ta-blicami ostrzegawczymi.Napisy były po malajsku i Jamesnie rozumiał ani słowa, ale żółto-czarne pasy i błyskawice178zawierały przekaz zrozumiały dla każdego: trzymaj się jak najdalej stąd._ Strasznie tu jakoś - odezwał się James.- Ciekawe, cosię tu dzieje.- Z mapy wynika, że na rzece budują wielką zaporę -powiedziała Kerry.- Podejrzewam, ze cały ten teren mawkrótce zostać zatopiony.Ludność wysiedlono, dzięki cze-mu możemy tu ćwiczyć bez obawy, że ktoś zacznie się na-mi interesować.Nagle Kerry gwałtownie odchyliła ster i dała pełny gaz.Siła odśrodkowa rzuciła Jamesa na burtę.Przez kilka ner-wowych chwil był pewien, że wpadnie do wody.- N a miłość boską! - krzyknął ze złością.- Uprzedźmnie następnym razem.Podskakując na falach, łódź sunęła w stronę sylwetki,którą Kerry dostrzegła w oddali.Rdzewiejący kuter miałokoło piętnastu metrów długości i stał niedaleko od brze-gu, lekko pochylony, wciśnięty w muliste dno.Tuż obokkołysała się łódka, taka sama jak Jamesa i Kerry, przycu-mowana do metalowego relingu.Łódź zawadziła dnem o muł, gwałtownie wytracającprędkość.James zręcznie wskoczył na kuter i szybko przy-wiązał cumę.- Jest tu kto?! - zawołał.Connor wytknął głowę przez iluminator.- Co tak długo?Pokład kutra pokrywała gruba warstwa ptasich odcho-dów.Starali się ich nie dotykać, przełażąc przez przekrzy-wione drzwi na mostek.Po wyposażeniu zostały tylkodziury i pęki zwisających kabli.Z mostku znikło wszystko,co mogło mieć jakąkolwiek wartość, w tym sprzęt nawiga-cyjny, szyby okienne, a nawet obicie kapitańskiego fotela.Connor i Gabriela byli cali w błocie i wyraźnie zmęczeni.Ich mapy i instrukcje leżały rozpostarte na podłodze.179- Dawno przypłynęliście? - spytała Kerry.- Jakieś dwadzieścia minut temu - powiedziała Ga-briela.- Co z Shakeelem i Mo?- Byli tu przed nami.Zostawili na podłodze kopertę poswoich instrukcjach.Wasze też tu są.Kerry wzięła kopertę, oddarla brzeg i wręczyła Jameso-wi połowę zapisaną cyrylicą.- Czyli biegniemy ostatni - zauważył James nieco zanie-pokojony.- Nasze już prawie rozpracowaliśmy - powiedział Con-nor
[ Pobierz całość w formacie PDF ]