[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziś pozostało jej tak niewiele włosów, że nie umiała ich lubić.Większość nie odrośnie już nigdy, a reszta to zwyczajne utrapienie.Pogładziła się po barkach i ramionach, by sprawdzić, czy znów niepowinna ich ogolić.Jej śliskie od piany dłonie wyczuły miękkąszczecinę, uznała jednak, że nic się nie stanie, jeżeli odczeka jeszczejeden dzień.Odkryła, że wiele samic porasta tu i ówdzie skąpeowłosienie, a prawdziwe życie w niczym nie przypomina uładzonychobrazów, z lubością serwowanych przez telewizję i ilustrowaneczasopisma.Tak czy owak, jej barków i ramion nikt przecież nie będzieoglądał.Namydliła piersi i spłukała je z niesmakiem.Jedyny pożytek zwielkiego biustu był taki, że dzięki niemu nie widziała, jakpotraktowano niższe partie jej ciała.Kierując sitko prysznica w drugą stronę, zajęła się ubraniem,wirującym teraz w płytkiej kałuży szarych mydlin.Zaczęła deptaćbluzkę i spodnie, wypłukała je, wydeptała ponownie, a potem wykręciław swoich mocarnych szponach.Wyschną w końcu w kwadracie słońca,wpadającego przez okno do jej sypialni, a gdyby słońce zawiodło,wysuszy ubranie na tylnym siedzeniu auta.Ostatecznie opuściła farmę dopiero po południu.Złocistego o porankusłońca niemal nie było już widać, a obrzmiałe od niewydalonego śnieguniebo przybrało teraz ciemnoszary kolor.Prawdopodobieństwospotkania na drogach autostopowiczów, nie mówiąc już o znalezieniuwśród nich odpowiednich osobników, było bardzo małe.Nastrój jednakskłaniał ją do pracy, a w każdym razie do ucieczki od nerwowejkrzątaniny, która, jak wiedziała, trwała wciąż pod ziemią.Mijając główny budynek, zauważyła absolutnie niezwykłe zjawisko:Esswisa, który stał na długiej, drewnianej drabinie z puszką farby wjednej i pędzlem w drugiej ręce, malował bowiem kamienne ściany nabiało.Zwolniła, zatrzymała się u stóp drabiny i podniosła na niego wzrok.Nałożyła już okulary, więc nie widziała go całkiem wyraznie.Przyszłojej do głowy, żeby zdjąć je na chwilę, ale pomyślała, że zachowałaby sięnieelegancko, ponieważ Esswis miał swoje szkła na nosie. Ahl powiedziała, mrużąc oczy.Nie była pewna, czy dobrzepostąpiła, zatrzymując się. Ahl odparł mrukliwie jak farmer, za jakiego uchodził w okolicy.Może bał się używać ojczystego języka poza domem, choć wokół niebyło nikogo, a więc nikt nie mógłby go usłyszeć.Z czubka pędzla, którytrzymał w dłoni, kapała farba, ale Esswis zmarszczył tylko brwi, jakgdyby pozdrowienie Isserley było jedynie niepomyślnym zrządzeniemlosu, które należy przyjąć ze stoickim spokojem.Miał na sobieogrodniczki, czapkę i pochlapane farbą kalosze.Dopasowanie ichtajemnego wnętrza wymagało niemal tyle czasu, co wymodelowaniebutów Isserley.Pomyślała, że biorąc wszystko pod uwagę, Esswis nie zostałdoświadczony równie ciężko jak ona.Na przykład nie miał piersi, a jegotwarz pozostała bardziej kosmata.Wskazała gestem ścianę, którą malował.Zdążył pobielić tylkoniewielki skrawek budynku. To z okazji przyjazdu Amlisa Vessa? spytała retorycznie.Esswis chrząknął. Robicie spore zamieszanie zaryzykowała Isserley. Ale to chybanie był twój pomysł?Esswis rzucił jej grozne, a zarazem pełne obrzydzenia spojrzenie. Sram na Amlisa Vessa wycedził bardzo wyraznie po angielsku,po czym powrócił do przerwanego zajęcia.Isserley zamknęła okno i odjechała.Z nieba spiralnym lotem zaczęłyspływać na ziemię pierzaste płatki śniegu.4.Jadąc po przerzuconej wysoko w powietrzu betonowej nitce mostu,przyznała w duchu, że w żadnym wypadku nie życzy sobie poznaćAmlisa Vessa.Była już niemal na środku mostu Kessock i ściskała mocnokierownicę, bała się bowiem, że wściekły, boczny wiatr będzie próbowałzmieść jej czerwony samochodzik w przepaść.Miała pełną świadomośćciężaru podwozia i przyczepności opon na asfalcie, co paradoksalnieprzypominało jej, jak solidna i wytrzymała jest konstrukcja samochodu,który jednak opierał się kierowcy, jak gdyby chciał powiedzieć, że jestciężki, niemrawy i boi się poruszać. Ziu-uuu-uu-uu! gwizdało wokół powietrze.Na moście dygotały rozstawione w regularnych odstępach metalowetablice, przedstawiające siatkę wypełnioną podmuchami wichury.Kiedydawno temu Isserley przyglądała się tym znakom po raz pierwszy,stanowiły dla niej pozbawione znaczenia hieroglify.Obecnie jednakodwoływały się wprost do jej drugiej natury, toteż chwyciła mocnokierownicę, jak zwierzę, które rozpaczliwie usiłuje wyrwać się nawolność.Zablokowała i zacisnęła dłonie wyobrażała sobie, że międzykłykciami palców widzi uderzenia swojego tętna.A jednak kiedy pomrukiwała pod nosem, że nie pozwoli zepchnąćsię z raz obranego kursu nie, nie, za nic nie miała na myśli bocznegowiatru, lecz Amlisa Vessa.Przylatywał z daleko bardziejniebezpiecznych stron niż Morze Północne, a ona nie umiałaprzewidzieć ewentualnych konsekwencji jego wizyty.Bez względujednak na to, jakie by one były, nie zdoła przeciwstawić się Vessowi,zaciskając po prostu palce na kierownicy.Minęła już środek mostu i od jego przeciwległego krańca wInverness dzieliło ją zaledwie kilka minut jazdy.Auto, terkocząc, sunęłoz wolna prawym pasem, a Isserley wzdrygała się za każdym razem, gdyz rykiem silnika wyprzedzały ją szybsze samochody bo wtedyciśnienie wiatru najpierw gwałtownie spadało, po czym podmuchuderzał w jej toyotę ze zdwojoną siłą.W górze, po lewej stronie mostuwirowały mewy bezład białych ptaków, które bez końca opadały kumorzu, a potem krążyły tuż nad powierzchnią zatoki i zanurzały sięniespiesznie w wodzie, jak gdyby wciągał je muł.Znów wbiła wzrok wodległe wciąż przedmieścia Inverness, próbując się zmusić, żebywcisnąć mocniej pedał gazu ale jak mogła sądzić po wskazówceszybkościomierza, bez powodzenia. Ziu-uuu-uu-uu! wył wiatr przez całą drogę.Zjechawszy cało i bezpiecznie z mostu po drugiej stronie zatoki,trzymała się prawego pasa ruchu, usiłując za wszelką cenę oddychaćgłęboko i rozluznić chwyt na kierownicy.Napięcie zniknęło niemal wjednej chwili mogła normalnie prowadzić i funkcjonować.Stała naterra firma, panowała nad sobą i idealnie wtapiała się w otoczenie,wykonując zadanie, które wykonać mogła tylko ona.Nic, co pomyślialbo powie Amlis Vess, nie może tego zmienić: nic.Jest niezastąpiona.Niepokoiło ją jednak to słowo.Niezastąpiona.Ludzie zwykleuciekają się do niego wtedy, kiedy wisi nad nimi grozba zwolnienia zpracy.Otwarcie i odważnie próbowała sobie wyobrazić, że ją wyrzucą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]