[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Syreny.Co najmniej dwie.Podniósł głowę i zrozumiał, że się zbliżają, nieoddalają, i pędzą z prędkością światła.Machnął ręką po blacie biurka, zgarnąłwszystkie papiery i wepchnął je do skórzanej aktówki, która stała przy kredensie.- Idz - polecił.- Będę tuż za tobą.- Szybko!- Zaraz idę - powiedział, wypychając ją z pokoju.- Wyjdz tylnymi drzwiami!Simone pobiegła.Jonathan stanął w drzwiach.Syreny zawodziły przed domem.Podnieconegłosy przebijały się przez nieustanny szum deszczu.Zamiast odejść, podbiegł dobiurka i otworzył górną szufladę.Spojrzał na pistolet i wetknął go za pas.W korytarzu zwolnił i zobaczył wozy policyjne na ulicy, policjantów z broniąbiegnących w stronę domu.Niski, zdeterminowany mężczyzna w czarnympłaszczu prowadził ich po żwirowej ścieżce.Policja? Gdzie ambulans, który wezwał?Pytania.Zbyt wiele pytań.Pobiegł przez dom, dopędził Simone przy drzwiach na tyłach.Chwycił ją zarękę, pociągnął przez ogród.- Dokąd idziemy? - zapytała, starając się dotrzymać mu kroku.- Wóz jest zdrugiej strony.- Zapomnij o nim.Możemy po niego wrócić.Nie zatrzymali się na drodze gruntowej, tylko szli dalej na wzgórze.Niezwracając uwagi na wiatr, deszcz i wysokie do piersi zarośla, Jonathan parł naszczyt.Simone posapywała, oddychała ciężko i klęła, ale nie zostawała w tyle.Gdy się obejrzał, byli sto dwadzieścia metrów wyżej, a willa została kilometr zanimi.- Nie mogę już iść - Silone z trudem chwytała oddech.- Muszę odpocząć.Ale on słyszał głos Emmy i przez chwilę gotów był przysiąc, że ją widzi,ubraną w czerwono-czarny kombinezon, stojącą na zboczu pod nimi.ChwyciłSimone za rękę.- Chodz.To jedyna droga.Przyciskając aktówkę do piersi, odwrócił się i ruszył wyżej w góry.29Milli Brandt szła żwawym krokiem po zasłanej śniegiem ścieżce pomiędzywysokimi, przystrzyżonymi żywopłotami.Kiedy indziej spacer po ogrodachpałacu Schonbrunn sprawiłby jej dużą przyjemność.Idealnie utrzymane terenypałacowe, długie i szerokie na prawie dwa kilometry, mówiły o minionej epoce,kiedy rodzina królewska miała nieograniczoną władzę.Na dobre i na złe.Po raz pierwszy odwiedziła ogrody pałacowe niedługo po przyjezdzie zIzraela.Wraz z rodzicami i siostrą spędziła dzień na spacerowaniu z jednegokońca w drugi.Razem weszli na wzgórze do Gloriette, ogromnej kolumnadyzbudowanej w roku 1775 przez cesarza Józefa i jego żonę Marię Teresę.Jużwtedy dziewczęta były ambitne.Milli marzyła, że zostanie wybitnym sędzią.Towa planowała karierę dyplomatyczną.Szybciej osiągnęła cel.W wiekudwudziestu pięciu lat wróciła do Jerozolimy i zajęła stanowisko rzecznikaizraelskiego ministra spraw zagranicznych.Mężatka, matka małej córeczki,regularnie pojawiała się w wieczornych wiadomościach.Pewnego wieczoru Towa pojechała z mężem do Tel Awiwu, gdzie jedlikolację - owoce morza - w jednej z eleganckich restauracji, które ciągnąsię wzdłuż wybrzeża.Była w nastroju do świętowania.Badanie lekarskiepotwierdziło, że jest w ciąży.Rozumiejąc, że to może być ich ostatnia okazja do zabawy na długi czas,postanowili potańczyć w Teddy'Z, dyskotece pod gołym niebem.Wybiła północ,gdy opalony, przystojny młodzieniec o nazwisku Naser Brimm wszedł dodyskoteki i przepchnął się na środek parkietu.Zanim ktokolwiek zauważył, żejego nienaturalne ruchy zachowanie i wełniany sweter niezupełnie pasują doparnej wiosennej nocy, było za pózno.Policja stwierdziła, że Towa stała obok zamachowca, gdy zdetonował ukrytypod swetrem ładunek C-4 pełen tysięcy gwozdzi, nakrętek i bolców.Głowapozostała dziwnie nietknięta, jedyna znaleziona część jej ciała.Zmierć zabrała szesnaścioro młodych mężczyzn i kobiet.Okaleczenia to utratawzroku, rąk, paraliż od szyi w dół.W rzeczywistości ostateczne żniwo śmiercibyło wyższe.Nikt nie policzył życia rosnącego w łonie Towy.- Pani Brandt.Milli odwróciła się na dzwięk głębokiego głosu z obcym akcentem.Szczupły,uśmiechnięty mężczyzna o wyglądzie nauczyciela akademickiego stał parękroków za nią.Nie słyszała, kiedy podszedł.- Pan Katz?- Widzę, że ma pani gazetę.Miło mi, że przestrzega pani naszych wskazówek.Wziął ją pod rękę i szli razem przez puste ogrody jak mąż i żona.Powiedziałamu o nadzwyczajnym zebraniu w podwiedeńskich lasach i o informacjachprzekazanych przez Mohameda El Baradei.- Wzbogacony do dziewięćdziesięciu czterech procent.Jest pani pewna?Milli przytaknęła.- Czy istnieje możliwość wystąpienia błędu w pomiarach?- Coś takiego zdarzyłoby się po raz pierwszy.Przykro mi, że przekazuję takiewieści.Uznałam to za swój obowiązek.- Nasze posłuszeństwo królowi należne"*.Nikt mnie w tym nie popiera, alejestem przekonany, że Szekspir był %7łydem.- Uśmiechnął się nieśmiało, gdystanął i zwrócił w jej stronę.- Nikt nie lubi zdradzać zaufania.Milli patrzyła, jak wysoki, szczupły mężczyzna znika wśród wymyślnieprzystrzyżonych, okrytych śniegiem żywopłotów.Ostry wiatr wypełniał jej uszyjękiem beznadziejnego smutku.Spodziewała się, że mężczyzna* W.Szekspir Henryk V, tłum.St.Kozmian.powie, iż postąpiła właściwie.Chciałaby usłyszeć, że odpowiednie służbynatychmiast przystąpią do działania, że ocaliła tysiące istnień ludzkich.Niepowiedział niczego takiego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]