[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od pewnego czasu Noga ciągle napomykał o głuszcach, które według niego miały gniez-dzić się w pewnym smugu, znanym tylko jemu jednemu.Obiecał nawet, że gdy nadejdziejakiś tajemniczy dzień na nowiu, zaprowadzi młodego myśliwego i nauczy go wabić owegłuszce, pod warunkiem żeby nikomu, dla zachowania sprawy w tajemnicy przed urzędemleśnym, słowa o tym nie mówić.68Marcinek z najwyższą niecierpliwością czekał dnia oznaczonego, gdyż głuszce, wedługopowieści Nogi, miały to być ptaki ogromne, wielkości tuczonego indora, i niesłychanierzadkie w tamtejszych lasach.Nareszcie po długim oczekiwaniu zbliżył się termin wyprawy.Już na kilka dni przedtem Noga kazał Marcinkowi kupić wódki, wysmarować nią dubeltów-kę, torbę i siebie samego, gdyż te ptaszyska miały nadzwyczajnie ciągnąć do zapachu gorzał-ki.Marcinek sumiennie, a nawet z niejaką przesadą spełnił polecenie swego mentora.W dniuoznaczonym skoro świt Noga już czekał na brzegu leśnym.Marcinek stosownie do jego pole-cenia kupił w karczmie, zachowując sekret przed ojcem, pół garnca mocnej wódki, wziął zespiżarni całą kiełbasę, bochenek chleba, ser suchy i sporo masła, gdyż wyprawa miała trwaćaż do wieczora.Gdy to wszystko przyniósł.Noga odkorkował butelkę, powąchał gorzałczynę i zawyroko-wał, że ma wiatr i będzie ciągnęła , pózniej kazał Marcinkowi troszkę się napić, odejść wkrzaki, rozebrać się do naga i wysmarować znowu gorzałką.Zaraz po nim uczynił to samo inacierał się w zaroślach dosyć długo.Wkrótce potem weszli w las i żwawo ruszyli pod góręJózefową.Szli długo różnymi przesmykami.Dopiero w pewnym miejscu prześlicznym, śródgąszczu sosen o pniach czerwonawych, Noga się zatrzymał, wybrał doskonale ocieniony za-gajnik i tam usiadł na ziemi.Z wielkimi ceregielami i obrzędami wyjął następnie z zanadrzajakąś maszynkę, wziął w usta jej zakończenie z piórka i począł wydobywać dwa rodzajedzwięków: monotonne pogwizdywanie z trzech taktów i bełkot chrapliwy.Trwało to dosyćdługo.Noga miał minę kapłana sprawującego tajemniczy obrządek.Czasami przerywał, zsu-wał brwi i słuchał, uważnie patrząc w głębinę leśną.Marcinkowi serce biło jak młotem.Sie-dział pod jałowcami, które go kłuły w szyję tysiącem swych igieł, miał dubeltówkę w pogo-towiu i słuchał również.Las milczał.Czasami w jego tajemniczej odległości brzmiał jakiśgłos niepojęty, zabłąkane echo z innej kniei, jak westchnienie latające po puszczy, niekiedykrzyk jakiegoś ptaka przerywał zupełną ciszę i drżący zamierał w oddali.Blask słonecznysączył się na ziemię przez gęste zwały koron sosnowych i białymi plamami płynął po leśnychtrawach i ziołach.Małe zięby pogwizdywały z cicha ponad głowami myśliwych, jakby byłyzupełnie spokojne, że o nie troszczyć się ani kusić nikt nie będzie.Dopiero koło południa No-ga przestał wabić głuszce i rzekł ze smutkiem w głosie: Psiatreść! widać się dalej wyniosły.Da mi paniczek przekąsić skibeczkę chleba, bo miętak zeczczyło od tej gorzałki, że o kęs.Nie lubię ja tego gorzałczyska.Marcinek uczęstował towarzysza wszystkim, co było, a sam zadowolił się małym kawa-łeczkiem chleba i kiełbasy.Posiliwszy się Noga wstał i oświadczył, że trzeba się rozpatrzyć wokolicy.Poszli znowu nieco wyżej w górę.Chłop ciągle przystawał z tyłu za Marcinkiem irozglądał się.W pewnym miejscu coś dostrzegł, kazał Marcinkowi niezwłocznie usiąść naziemi, dał mu ową maszynkę do wabienia i polecił w nią dmuchać.Młody Borowicz spełniłjego rozkaz i z łatwością wydobywał owe dwa głosy wabiące.Noga tymczasem odszedł szep-cąc mu na ucho: Niech panicz nie pyta nic, tylko ciągle gwiżdże, choćby i najdłużej.Ony ta przyjdą napewno, jużem ich słyszał.Wskazal ręką kierunek i znikł w zaroślach.Marcinek z całym pietyzmem i zapałem oddał się wabieniu.Gwizdał godzinę, dwie, trzy,cztery, nie uczuwając wcale znużenia.Raz mu się wydało, że niezmiernie daleko słyszydzwięk zupełnie podobny do głosu wabika, i wtedy dmuchał ze zdwojonym entuzjazmem.Dopiero gdy po lesie rozszedł się cień odwieczerza począł tracić nadzieję.Szczęki muścierpły od nieustannego ich wytężania, więc odpoczywał przez chwilę.Już jednak wkrótceznowu się zabrał do dzieła i wabił aż do zmierzchu.Czerwony blask zachodu przedarł się dogłębiny lasu.Była cisza naokół.Marcinek wstał, gdyż utracił był już wszelką nadzieję.Miałzamiar odnalezć Szymona i wracać.Zaledwie jednak uszedł kilkanaście kroków, usłyszałjakiś głos zupełnie odmienny.Było to zarazem i mocne pogwizdywanie, i coś w rodzaju beł-69kotu.Marcinek chwycił broń oburącz i krok za krokiem szedł w kierunku tego głosu, pewny,że nareszcie zobaczy głuszca.Dziwny głos rozlegał się ciągle tuż za najbliższymi krzewami.Zachowując śmiertelną ciszę, Marcinek obszedł jednę grubą sosnę, drugą i wyjrzał za owesośniaki.Zamiast głuszca ujrzał tam Nogę rozwalonego pod cienistym drzewkiem i chrapią-cego z pogwizdywaniem i bełkotem.Obok śpiącego chłopa leżała pusta butla po wódce.Znacznie pózniej Marcinek dowiedział się, że maszynka służyła do wabienia słomek i żegłuszców od wieku w tamtejszych lasach nie było.7011Po powrocie z wakacyj Borowicz zastał w gimnazjum duże zmiany.Znikł z horyzontumiasta Klerykowa dyrektor gimnazjum, przeszedłszy do emerytury; przeniesiony został doinnej szkoły inspektor, ustąpił zupełnie stary Leim, jeden z pomocników gospodarzy klas idwaj nauczyciele historii.Na ich miejscu figurował nowy zarząd: dyrektor Kriestoobriadni-kow, inspektor Zabielskij, nowy nauczyciel łaciny Rosjanin Pietrow, pomocnik gospodarzyklasowych Mieszoczkin i nauczyciel historii Kostriulew.Zarazem ogólny nastrój i zewnętrzna fizjonomia szkoły uległy zmianie radykalnej.Uczniowie starsi poczuli od razu, że teraz dopiero ujęto ich pod żeberka, pan Pazur umilkł itylko minami oraz wytrzeszczaniem oczu pokazywał starym ulubieńcom, że za nic w świecienie będzie gadał ani jednego słowa; wreszcie nauczyciele Polacy nie odzywali się wcale douczniów extra muros szkoły, ażeby nie mówić po rosyjsku, a jeżeli konieczność zmuszała ichdo takiej rozmowy, to prowadzili ją nie inaczej jak w języku urzędowym.Nowy zarząd wprowadził nowe obrzędy szkolne.Podczas uroczystości inauguracyjnej wgłównej sali dyrektor wygłosił niesłychanie patriotyczną mowę, wzruszył się sam do łez, aledla słuchaczów pozostał niezrozumiałym, gdyż ci istotnie wzruszać się tym, co zapewne onczuł żywo i szczerze, nie byli w możności.Inspektor od razu rozwinął taką działalność, o jakiej uczniactwo klerykowskie nie miałonawet wyobrażenia.Przede wszystkim zabrano się do stancyj i zaprowadzono różne nowatorstwa.Na każdejstancji wyznaczono starszego , który miał obowiązek czuwania nad bracią z klas niższych,zaprowadzono książki wydaleń się z mieszkania, gdzie należało wpisywać każdy krok, każdąchwilę nieobecności oraz skargi na złe sprawowanie się współlokatorów.Pomocnicy gospodarzy klas i cały ogół nauczycieli wciągnięty został w pewien rodzaj ko-horty policyjno-śledczej.Wszyscy mieli obowiązek zwiedzania kolejno stancyj w pewnychodstępach czasu, dniem i nocą.Inspektor i jego satelici chodzili po tych stancjach nieustannie, odbywali rewizje, zaglądalinie tylko do kuferków, ale nawet własnymi rękoma grzebali w siennikach, słuchali podoknami, czaili się u drzwi, wbiegali do mieszkań uczniowskich z rana itd.Jaki to wszystko wpływ wywarło na rozwój moralności mas uczniowskich w Klerykowie,trudno osądzić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]