[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znieg był głęboki, lecz od budynku do budynku ułatwiała nam przejściewydeptana przez któregoś z domowników twarda ścieżka.To, co Jonas nazwał stajnią, było w rzeczywistości i stajnią, i oborą.Wkroczyliśmy w ciepły półmrok.Po prawej stronie dostrzegłem cztery kłębykońskie, po lewej cztery krowie ogony.Jonas wyprowadził konia, potem przydzwigał uprząż, a gdy się uporał z jejzałożeniem, przeszliśmy do sąsiedniego budynku, gdzie stała para sań, wóz,bryczka, a poza tym leżały pługi i brony oraz jakiś sprzęt niewiadomego miużytku.Widać, że gospodarstwo było zasobne. Proszę siadać, doktorze! zawołał Jonas, kiedy już zaprzągł konia do sań.Zostałem otulony burką, przykryty po pas skórzanym fartuchem.Ruszyliśmyprosto przed siebie, chyba bezdrożem, bo nie dostrzegłem nawet najmniejszegośladu drogi.Ach, cóż to była za jazda! I jaki znakomity furman!Znieg pryskał spod końskich kopyt, fontanny pyłu wystrzelały spod płóz, tak żegnaliśmy w srebrzystej chmurze drobin błyszczących w słońcu niczymdiamenty.Ogromna płaszczyzna wydawała się nie mieć granic,świeciła odbitym blaskiem niczym lustro, aż musiałem mrużyć oczy.Nagleniebo pociemniało nade mną, wjechaliśmy w mroczny dukt leśny.Nevilzatrzymał konia. No i co, doktorze? zagadnął odwracając się na kozie. Podoba się panutaka jazda?Wspaniała odparłem. Rączy koń, znakomity woznica i słoneczny dzień.Czegóż jeszcze można wymagać? Ale pan nie lubi zimy. Nie lubię. Dlaczego? Bo dni są krótkie, a gdy chmury zakryją słońce, świat staje się ponury.Czy tonie paskudne, że już o czwartej po południu trzeba zapalać lampę? Zima posiada jednak swe uroki.Na przykład polowanie.W tym lesie sąsarny i zające.Niejeden raz wracałem stąd z pięknym trofeum.Mam nadzieję,że pan jeszcze tej zimy odwiedzi nas powtórnie.Wówczas zapolujemy.Mójojciec posiada kolekcję niezłych pukawek.Jest w czym wybrać.A pan,doktorze, z czym wyrusza na letnie wędrówki? Z winczesterem.Służy mi od lat. Piękna broń.Pogadaliśmy jeszcze o letnich polowaniach, pochwaliłem się, że mam narozkładzie nawet szarego niedzwiedzia, grizzli, który po prostu rzecznieprawdopodobna nadział się" na lufę mej broni.Wystarczyło pociągnąć zacyngiel. Był pan o krok od śmierci. Tego jakoś nie zauważyłem.Po prostu nie starczyło mi czasu, żeby sięprzestraszyć. Gdzie go pan trafił? Grizzli ma twarde życie. Proszę sobie wyobrazić, że w.podniebienie.Kula przeszyła mózg. Niewielu myśliwych może się pochwalić taką zdobyczą.Czy ma pan po niejjakąś pamiątkę? Oczywiście.Futro oraz naszyjnik z kłów i pazurów. A kto go zrobił? Jeden z wojowników Czarnych Stóp. Czarnych Stóp?! zdumiał się. Bawiliśmy wówczas w Górach Skalistych, a Karol Gordon cieszy sięwielkim szacunkiem Czarnych Stóp.Kiedyś bardzo im pomógł.Nevil zawrócił sanie.Posuwaliśmy się teraz powoli, niekiedy krok za krokiem,niekiedy truchtem.Tak dotarliśmy przed ganek dworku.Wysiadłem.Jonaspojechał do stajni.Wchodząc do domu zastanawiałem się, jak mam spędzić czas do lunchu.WMilwaukee miałem książki, no i pacjentów, ale tu?W korytarzu otworzyły się drzwi. Dzień dobry, doktorze! Jonas porwał pana do lasu.Udała się wycieczka? Znakomicie, no i dzień piękny. Mamy niespodziankę mówił dalej Henry Nevil przybyli sąsiedzi.Bardzo pragną pana poznać.Jeśli nie jest pan zmęczony.Zaprzeczyłem. W takim razie proszę!W tym pokoju jeszcze nie byłem.Stało w nim duże biurko, był więc to chybagabinet gospodarza. Państwo Brown Henry przedstawił mi gości nasi sąsiedzi i przyjacieleod lat.Skłoniłem się i powiedziałem swoje nazwisko.Państwo Brown byli ludzmi w starszym już wieku.On zupełnie siwy, ona zesrebrnymi pasmami wśród czarnych włosów. Słyszeliśmy o panu, doktorze uśmiechnął się pan Brown. Bardzowiele.Znałem traperów, poszukiwaczy skarbów ziemi, westmanówspędzających połowę życia na preriach Dzikiego Zachodu.Jednakże nigdydotychczas nie spotkałem lekarza, który poza swą praktyką jest równieżwspaniałym myśliwym i dzielnym tropicielem śladów.Cieszę się, że mogę panapoznać.Cóż miałem odpowiedzieć na taki panegiryk? To pewnie Jonas Nevilnaopowiadał o mnie niestworzonych historii, zrodzonych z bajęd Piotra Carra.Ipewnie jeszcze do nich coś dodał.Przecież wspaniałym myśliwym nigdy niebyłem, nieraz zdarzało mi, się haniebnie spudłować, a co się tyczy megowestmaństwa było ono raczej wątpliwe.Jakimże to westmanem mógł byćczłowiek spędzający większość roku w mieście? Nie pretendowałem do takiegotytułu, tym bardziej, że określano nim również bandytów, łotrów buszującychpo Dzikim Zachodzie, dokąd nie wszędzie sięgała ręka sprawiedliwości.Odparłem więc, że strzelec ze mnie kiepski i na dobrą sprawę Dzikiego Zachodunie znam, więc jakiż to ja westman.W odpowiedzi usłyszałem, że jestem człowiekiem niezwykle skromnym, co wdzisiejszych czasach należy do rzadkości. Gdzie pan bywał ostatnio, doktorze? zagadnęła pani Brown.Wymieniłem Nową Fundlandię, szlak rzeki Mackenzie, okolice ParkuNarodowego Yellowstone. Zna pan Staked Plain*, po hiszpańsku Liano Estacado? wtrącił się jejmąż. Nie, nigdy tam nie byłem.Podobno to bardzo niebezpieczny dla wędrowcaobszar. Tak.Pod każdym względem.Niebezpieczni są i ludzie, i przyroda, chociaż jatrafiłem na takich, którzy mnie uratowali. To znaczy, że wędrował pan tamtędy? Wędrowałem.Nie jestem podróżnikiem, doświadczyłem jednak okropnościtej pustyni. A co pana skłoniło do wędrówki po Staked Plain? Co? Moje osiemnaście lat i związana z tym głupota. Mieszkał pan w Teksasie? Nie, lecz siostra mojej matki wyszła za mąż za człowieka z tamtych stron iosiedliła się z nim niedaleko Lubbock.To był rok 1839.Przepraszam, paniedoktorze, czy pana nie nudzę? Ten wstęp do mej przygody jest jednakkonieczny.Energicznie zaprzeczyłem.Przygoda przeżyta na słynnej z okropności klimatupustyni mogła zaciekawić każdego, a cóż dopiero mnie! Otóż, powtarzam, ciotka Emma wraz z wujem zamieszkała pod Lubbock nawłasnej farmie, a od Lubbock do granicy Staked Plain droga niezbyt daleka.Ciotce urodził się syn prawie w tym samym czasie, co i ja się urodziłem.KiedyStaked Plain (ang.) lub Llano Estacado (hiszp.) znaczy dosłownie Płaszczyzna Palikowa.Jest to terenpustynny o powierzchni 130 tys.km2 rozciągający się na wysokości od 1000 do 1500 m, na granicyTeksasu i Nowego Meksyku.doszedłem osiemnastu lat, wujostwo mnie zaprosili.Była wiosna 1857 roku.Ruszyłem w daleką drogę z błogosławieństwem rodziców i bardziej szczęśliwyod eksplorera, który trafił na bonanzę*.Na farmie wujostwa, jak to na każdej farmie, sporo było roboty, ale równieżsporo nudy w chwilach wolnych od zajęć.Pomagałem, jak umiałem, a wrobocie tej zawsze towarzyszył mi Samuel, czyli Sam, mój kuzyn równolatek.Gdy nadeszło lato, a pracy było mniej, Sam zaproponował mi zwiedzeniekawałka Teksasu.Jego rodzice zgodzili się pod warunkiem, że wędrówka niepotrwa dłużej niż dwa tygodnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]