[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Było zamknięte. Zabawia się w szabrownika? przemknęła mi przez głowę myśl,której miałem się potem wiele razy wstydzić. Co pan wyrabia!? wrzasnąłem, patrząc jednocześnie nawydobywające się przez szparę między drzwiami i podłogą smugi czarnegodymu. To czad wskazałem na czarne wstęgi. Musimy uciekać! W środku jest człowiek wyjaśnił, zachowując zimną krew.Wyważał pan kiedyś drzwi?Skinąłem głową i odsunąłem się od wejścia do mieszkania na dwa kroki,bo tylko na tyle pozwalała wąska przestrzeń między drzwiami i schodami.Postawiłem nogę na pierwszym schodku i już miałem się odepchnąć, kiedyDamian Sułek powstrzymał mnie gestem, zdarł z siebie płócienną koszulę odpiżamy, rozszarpał ją na dwie części i podał mi jeden kawałek, drugimobwiązując sobie twarz. Czad wyjaśnił krótko przytłumionym głosem i odsunął się, robiącmi miejsce.Podziękowałem mu gestem i zawiązałem na twarzy prymitywną maskę.Potem uderzyłem nie szczędząc sił.Cios wyrwał zamek do połowy, tworząc w miejscu, gdzie przebiegałazasuwa trójkątne wybrzuszenie.Ból w ramieniu był silny, ale natychmiastnatarłem ponownie.Tym razem drzwi ustąpiły, wypuszczając na korytarz czarną chmurę.Na szczęście ogień nie naruszył jeszcze instalacji elektrycznej i wmieszkaniu było jasno.Dymu było jednak tak dużo, że z trudnością dostrzegałem zarysy ścian.Wokół żarówek w żyrandolach kłębiły się czarne, groteskowe arabeski.Lokatora spod czwórki znalezliśmy w drugim pokoju, który łączył się zpodpaloną werandą.Ogień smagał już wewnętrzne szyby i przez uchylonedrzwi na werandę pompował do środka kłęby czarnego dymu, sprawiając, żepokój wyglądał jak przedsionek piekła.Kaszląc i mrużąc oczy przed szczypiącym dymem, przebiliśmy się nadrugą stronę pokoju, pod otwarte na oścież okno.Nieprzytomny mężczyzna wdługiej nocnej koszuli zwisał przewieszony przez parapet po obu stronachokna.Chude, skąpo owłosione i blade nogi nie dotykały parkietu.Wystarczyło, że Damian Sułek zrobił nieznaczny gest w stronę okna izrozumieliśmy się bez słów.Postawiłem nogę na wolnym fragmencieparapetu i wyskoczyłem na dwór.Zwieższe niż w pokoju powietrzenatychmiast wdarło się do płuc.Nasycona zbawczą mieszanką tlenu i azotukrew rozjaśniła myśl i oszołomiła na sekundę.Podbiegłem do okna iodebrałem od Sułka bezwładne ciało.Potem pomogłem memu towarzyszowiuciec z coraz bardziej zadymionego pokoju.Gdy zeskoczył na trawnik, wśrodku strzeliła pierwsza szyba, która nie wytrzymała gorąca.Na kilka sekund zamarliśmy pod ścianą jak żołnierze w okopie, słuchająckolejnych trzasków pękającego szkła.Potem złapaliśmy uratowanego przedchwilą staruszka, Sułek za ręce, ja za nogi, i przenieśliśmy kilkanaście metrówdalej, w stronę zachodniego krańca willi, pod drugą werandę.Tu powietrze było świeże.Zdarliśmy niepotrzebne już maski i ułożyliśmy starca na boku.Przyłożyłem ucho do jego pomarszczonych ust.Co prawda słabo, aleoddychał.Powietrze potrzebowało kilkunastu sekund, by zastąpić zabójczy gaz wjego płucach.Zatrucie musiało być niewielkie, bo po chwili starzec zacząłkasłać, a kiedy oddech mu się jako tako uspokoił, otworzył oczy, podniósł sięna łokciach i wrzasnął: Moje obrazy! One płoną! Ratujcie moje obrazy!Na tyle starczyło mu siły.Wykrzyczawszy wezwanie, opadł znów naziemię, zarzęził i ucichł.Po raz kolejny pochyliłem się, żeby sprawdzić, czy oddycha.Dane mi było usłyszeć tylko dwa wdechy i jeden wydech.Potemwszystko zagłuszył jęk strażackiej syreny. Wyjdzie z tego oświadczył lekarz, zatrzaskując tylne drzwikaretki, za którymi leżał na noszach mężczyzna wyciągnięty przed chwilą zpłonącej Anny ; ratownicy nałożyli mu na twarz maskę, do której przezkarbowaną rurkę płynął życiodajny tlen. Ayknął trochę za dużo czadu mówił dalej lekarz ale w porę go panowie wyciągnęli.Spokojny o los mieszkańca spod czwórki, podziękowałem lekarzowi iposzedłem wzdłuż południowej fasady willi, tej samej, z której skrajnegookna jeszcze przed chwilą zwisał nieszczęśnik znajdujący się teraz w drodzedo szpitala.Już kiedy krzyczał o obrazach, domyśliłem się, że to Grzegorz Kruk,aspołeczny emeryt, u którego pani Zakrzewska zauważyła kiedyś sztalugi iktóry nie raczył zaszczycić jej nigdy prawdziwą rozmową.W czasie akcji ratunkowej nie zwracałem uwagi na to, co mam podnogami, ale teraz zdałem sobie sprawę, że raz czy drugi coś uderzyło mnieboleśnie w stopę osłoniętą tylko cienkim materiałem tenisówki.Nietrudnobyło domyślić się, co to było, ale wolałem rzucić na to okiem osobiście.Nie myliłem się.Pod otwartym oknem, w pomarańczowej poświacieulicznych lamp leżało kilkanaście blejtramów w różnych rozmiarach.Dwanabiły się na ostre gałęzie krzaka, rosnącego blisko okna.Tuzin innychzaścielał trawnik.Zbierałem je po kolei i ustawiałem pod oknem, tyłem dościany.Chociaż było ciemno, nietrudno było powziąć opinię, że Grzegorz Kruknie należał do czołówki polskich malarzy.Jego płótna aż krzyczały, że ichautor to utalentowany amator.Potrafił dobrze oddać podobieństwo twarzy, bona jednym z płócien dostrzegłem znajome oblicze Anny Klimpel siedzącej naogrodowej ławeczce w towarzystwie nieznanej mi przyjaciółki, niezleoperował detalem, ale brakowało mu zmysłu proporcji i przede wszystkimumiejętności kompozycyjnych.Rośliny, budynki, przedmioty i ludzie tłoczylisię na jego obrazach, wypełniając szczelnie każdy kawałek płótna.Odłożyłem ostatni obraz pod ścianę i skręciłem za róg, by obejrzeć efektydziałań strażaków.Widok, który ukazał się moim oczom, świadczył, że przybyli oni wostatniej chwili, by ocalić zabytkową werandę Anny.Po szybkach wprawionych w ażurowe szkielety okien nie zostałooczywiście ani śladu.Ostry dywan odłamków zaścielał trawnik u stópdrewnianej konstrukcji.Ale sam szkielet werandy, nadwątlony, zwęglony wkilku miejscach i czarny od dymu, trzymał się jeszcze w całości.Ogień niezdążył nawet zatrzeć do końca snycerskich ozdób na zewnętrznej stroniebalkonów. Zajmie to parę miesięcy, ale dobry konserwator sobie poradzi oceniłem optymistycznie i podszedłem do pani Zakrzewskiej, którawpatrywała się z uwagą w strumień wody płynący ze strażackiego węża ioblewający dla bezpieczeństwa obie kondygnacje werandy.Ponad drewnianąkonstrukcją widać było kilku strażaków, sprawdzających stan dachu willi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]