[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomylił mniez kimś.Położyłem się na trawie.Usiłowałem przypomnieć sobie fakty i ułożyć je we właściwej kolejności.Czas się cofał, a ja razem z nim.Obserwowałem wydarzenia, jakby działy się dawno temu, a mnie dzisiaj się onich przypomniało.Zabrałem go z drogi, choć nie miał ochoty jechać.Samochódteż dałem mu bez specjalnego żalu.Był nawalony.I spieszył się.Wątpił w mojąszczerość i miał obawy, czy się nie rozmyślę i nie odbiorę auta, zanim zdąży sięnim nacieszyć.Mógł myśleć, że zadzwonię po ojca i parę kilometrów dalej ktośbędzie czekał i pozbawi go łupu.Chciał szybko znalezć się daleko stąd, ale nieumiał zapanować nad taką maszyną.Im dłużej o tym myślałem, tym wykaz win wobec niego stawał się dłuższy.%7łyczyłem mu śmierci.Słowa, które wykrzyczałem w złości, spełniły się.Zabiłem go.A potem przyplątała się myśl, że sam nie byłem trzezwy i równie dobrze to jamogłem zabić tego rowerzystę.Cylak przez przypadek wlazł na moją ścieżkę lo-su i poszedł nią kawałek.Zastąpił mnie.To ja powinienem leżeć teraz w wodzie,bo wyrzuty sumienia zmusiły mnie do położenia się z głową w nurcie rzeki.Alboktoś, nie czekając na państwową sprawiedliwość, sam ją wymierzył.Usiadłem.Chwyciłem powietrze otwartymi ustami i zachłysnąłem się nim,gdy zdałem sobie sprawę z tego, o czym właśnie pomyślałem.Dopiero wtedy bezżadnego uprzedzenia chlusnęło ze mnie i musiałem przytrzymać się krzaków,żeby nie wpaść do wody.Osunąłem się na kolana.Lepiej byłoby, gdybym zdołał się stąd wynieść.Imszybciej, tym lepiej.Wstałem i ruszyłem przed siebie, ale nie opuszczało mnie przekonanie, żemaszeruję pod prąd i tak naprawdę nigdy się już stąd nie wydostanę.Gdy odnalazłem tamto miejsce, Cylaka już nie było.Ucieszyłem się.Pewniechłopi zawiadomili kogo trzeba.Albo sam sobie poszedł, pomyślałem, i spodobała mi się ta myśl.Przypomniał mi się człowiek machający do mnie przyjaznie z mostu.Mojawyobraznia nadała mu cechy Cylaka.Po chwili nie miałem już wątpliwości.Takwłaśnie było.Wyspał się i poszedł.Odetchnąłem z ulgą.%7łyczyłem mu szczęśliwej drogi.Jeden z rolników nadal orał pole, naprawiając szkody, jakie poczyniła prze-ciągnięta na ukos przez pole przyczepa.Był tak gorliwy, że przeorał nawet do-jazd do rzeki.13Wiedziałem, że powinienem zgłosić się na policję i zrelacjonować wszystko,co się wydarzyło.Byłem tego całkowicie świadomy.I równoległa myśl, że powinienem natychmiast wracać do domu i zdać się naojca.On jeden mógł wyciągnąć mnie z tego syfu.Będzie wiedział, co należyzrobić, by fakty wyglądały tak, jak powinny wyglądać.Czyjeś słowo skwitujeswoim, na czyjś telefon odpowie telefonem do kogoś ważniejszego.W takich sy-tuacjach reagował jak automat, jakby otrzymywał sygnały z kosmosu, co komu iw jakiej kolejności trzeba powiedzieć, by jego racja znalazła się na wierzchu.Tobyło to, za co go podziwiałem.Za co podziwiało go wielu.Powinienem pozwolić mu działać.A potem "odpracowywać zaciągnięty dług.W kagańcu.Blisko przy nodze.Ciągle powtarzał, że pragnie mnie widzieć silnym.Gówno prawda! Tak na-prawdę tresował szczura.Powinienem.Nie wiem, co powinienem.Wiem, co powinienem, ale jeszcze nie teraz.Zdążę.Między uszami kołatała się jeszcze jedna myśl: tutejsi znają prawdę, wiedzą,że nie ja to zrobiłem.Jeśli nie Cylak, to tylko oni będą mogli potwierdzić mojąwersję.Patrzyłem z góry, jak idę, i naprowadzałem się na właściwe ścieżki, by do-trzeć do chałupy z zapadniętym dachem.Ze wszystkich miejsc, jakie sobie przy-pominałem, tylko to wydawało mi się bezpieczne.Przeciskałem się międzydrewnianymi płotami i bojazliwie wsłuchiwałem w dochodzące zza nich głosy,szmery, nawoływania, szczekanie psów.W powietrzu unosił się wyczuwalny na-strój żałoby i powodował, że wszystko wokół wydawało się za wysokie na mojenogi.Podnosiłem je wyżej niż zwykle i stawiałem ostrożnie, wyczuwając naj-pierw czubkiem buta podłoże, by nie zapaść się w jakąś otchłań.Przy głównej drodze stał odrapany, przeżarty rdzą kontener.Wymalowanyodręcznie napis BAR miał przekonać niedowiarków o jego funkcji.Zatrzymałemsię niezdecydowany, z instynktowną ostrożnością tropionego zwierzęcia i patrzy-łem z dala, jak dziewczyna stojąca w drzwiach szerokim lukiem wylewa wodę zwiadra na asfalt.Białe punto stało na parkingu.Poczułem pragnienie.I tak powinienem gdzieś usiąść i zastanowić się chwilę nad sytuacją, w jakiejsię znalazłem.Dlaczego nie tu? Miejsce dobre jak każde inne.Jeśli zdecyduję sięzadzwonić po ojca, tu znajdzie mnie bez problemu.Dziewczyna zrobiła pół obrotu, a jej ciało podążyło za rozpryskującym sięstrumieniem.Patrzyłem na nią jak na istotę z innego świata.Włosy miała terazzwiązane z tyłu i wydawała się kimś innym niż tam na polu.I inna od tej z mia-sta.Odstawiła wiadro i wtedy poczuła mój wzrok.Odwróciła głowę i przez mo-ment wpatrywała się z niedowierzaniem.Na jej twarzy pojawił się uśmiech z ro-dzaju tych najbardziej nikłych.I tylko przez chwilę, bo zaraz uniosła ramię w ge-ście nakazującym odwrót.Wolałem odczytać ten gest jako zaproszenie.Ruszyłem w jej stronę.Opuściła rękę i zabrała swoje wiadro.Słońce prześwitywało przez cienką su-kienkę.Stała chwilę, bym mógł ją dokładnie obejrzeć, i dopiero wtedy weszła wcień.Może zrobiła to nieświadomie.Wątpię.Na parkingu stało więcej aut i kilka motorów.Wkraczałem na teren nieprzyjaciela.Pachniało suchą trawą, kurzem i plastikowymi pojemnikami.Wewnątrz, przynakrytych ceratą stolikach, siedziało paru wsiowych chłopaków.Ledwo przekro-czyłem próg, stałem się obiektem ich zainteresowania.Chyba rzeczywiście niebyło to odpowiednie miejsce na porządkowanie myśli.Dziewczyna pewnieuprzedziła, że idę, bo wszyscy tkwili w pozycji wyczekiwania.Na moje powital-ne mruknięcie odpowiedzieli mruknięciem zbiorowym.Obrzucili mnie surowymispojrzeniami i wrócili do swoich kufli.Znaczyło to, że na razie są mili, uprzejmii nie zleją mnie od razu.Poczekają z tym nieco.Nie ma pośpiechu.W skrzywie-niach, którymi się porozumieli, dostrzegłem współczucie.Coś jak: biedny dupek,i tak dostanie to, co mu się należy.Nie groziła mi tu śmierć.Przynajmniej nie od razu.Dziewczyna stała za ladą i patrzyła na mnie bez uśmiechu.Uświadomiłemsobie, że to ze względu na nią chłopaki zachowują się przyzwoicie.Jej sukienkabyła czarna.Ten wczorajszy umarlak i dla niej był kimś ważnym.Przez moment panowała cisza, gęsta jak wata.A może tylko zablokowało miuszy, bo dzwięki dobiegały głuche i pogrubione, jak przetarte przez deskę.- W czym mogę pomóc? - spytała.W jej głosie nie było za grosz dobrej woli,ale spojrzenie zachęcało: Zmiało! Jak już tu jesteś, to nie wymiękaj!Zamówiłem piwo.Zrobiłem to z przyzwyczajenia.Bo co można innego zrobić, jak wchodzi siędo knajpy? Trzeba zamówić piwo.Dopiero po chwili przypomniałem sobie, żejestem bez forsy.Wydłubałem z kieszeni dwadzieścia groszy i położyłem je naszklanej płytce, która chyba do tego służyła.- Mam tylko tyle - przyznałem szczerze.- Za tyle może być tylko to.- Postawiła przede mną szklankę napełnioną dojednej trzeciej półprzezroczystym płynem, zabarwionym żółcią jak rozcieńczo-nym moczem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]