[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lora martwiła się o Różę! Czy Lora kiedykolwiek martwiła się o cośprócz własnej osoby? Nawet jeśli to wyrzuty sumienia sprawiły, że obojeprzejęli się losem Róży, jest to mimo wszystko pozytywny efekt ichgrzesznego związku.Dziwactwa Edwarda i egoizm Lory gdzieś siępodziały, odkąd byli razem.- Nie żałuj węgla, jak mnie nie ma - karciła Matyldę Lora.- Nie marznij.- Nie marznę.- Marzniesz.Oszczędzasz pod moją nieobecność.Jak wracam, w tymdomu jest zimno.Miesiąc temu Lora miała w nosie, czy ktoś marznie.Byle jej było ciepło.Biedna Róża Lorenc.Już z początku grudnia zaczęła chodzić po sklepach,biurach i z rozpaczliwym smutkiem w oczach błagała ludzi o każdy grosz.- To takie biedne, nieszczęśliwe dzieci - tłumaczyła z głębokimprzekonaniem.- Chciałabym im zrobić prawdziwe święta.Sama wyglądała jak ostatnie nieszczęście.Schudła chyba ze dwadzieściakilo, miała zapadnięte oczy i niewiele włosów na głowie.Właściwie niebyła już osobą, tylko cieniem - każdy, kto na nią patrzył, odnosił takiewrażenie.Sunęła w klapkach po ośnieżonych ulicach, zaczepiała każdegoi prosiła o wsparcie.- Co też ta wywłoka, Lora, z panią zrobiła, pani Różo?! -Tarnawskachwyciła się za głowę, kiedy Róża przyszła prosić o jakieśprzeterminowane produkty albo czerstwy chleb.- Ci biedni chłopcy wszystko zjedzą.Wszystko! Tacy wysocy i jeszczerosną, wyobraża sobie pani?- Do czego to doszło - lamentowała teatralnym głosem Tarnawska;zawsze to choćby na chwilę oddalało moment podzielenia się z bliznimbodaj czerstwym chlebem - żeby taka bez-wstydnica ściągnęła na paniątyle nieszczęść.Tyle nieszczęść.- A nie - zaoponowała stanowczo Róża.- Niech pani tak o niej nie mówi.- O tej wywłoce? - Tarnawska lubiła się powtarzać.- To dzięki niej moi chłopcy mają dach nad głową.I są kochani.Kto ichkiedy kochał?Tarnawska pokręciła głową.Rzuciła do koszyka Róży dwa czerstwechleby i bez słowa zaczęła obsługiwać następnego klienta.- To i tak - powiedziała po wyjściu Róży ze sklepu - aż za wiele dla takichdarmozjadów.Róża podziękowała i za to.Potem poszła snuć się dalej po sklepach aż dozmierzchu.Po zmierzchu czekali na nią w domu na peryferiach Kamieniawysocy, wygłodniali, kochani chłopcy bez serca, pożerający wszystko, coudało jej się przydzwigać.Lora któregoś dnia spotkała Różę w pobliżu domu Edwarda.- Róża! - zawołała za nią.Róża przystanęła, otworzyła koszyk, sądząc, że Lora chce jej coś dać.- Róża, bój się Boga, jak ty wyglądasz! Chodz do domu, zjesz coś,wykąpiesz się.Możesz nawet zostać na noc.Jak będziesz szła taki kawałpo nocy.- Masz coś dla moich chłopców? - przerwała Róża słabym głosem.Lora wcisnęła jej do ręki jakieś pieniądze.Wszystko co miała przy sobie,raczej niewiele.Róża podziękowała i odeszła.- Opamiętaj się! - wołała za nią Lora.- Zanim będzie za pózno!Biedna Róża Lorenc.Kiedyś postrach całego Kamienia, teraz cień istotyludzkiej.Zginęła straszliwą śmiercią, ale szybko.Od mocnego ciosu,zadanego przez jednego z kochanych chłopców, dryblasa metrdziewięćdziesiąt, w pierwszy dzień świąt, kiedy najedzeni i rozleniwienizapragnęli czegoś więcej.- Zwięta to święta, nie? - zeznawał pózniej jeden z nielicznychzatrzymanych po tej tragedii chłopców.- Mogła dać na trawkę, jak jąDługi poprosił.Grzecznie ją poprosił.Co to za święta bez trawki.Wszystko ma swoje granice.Miłosierdzie ludzkie i tolerancja również.Młodszy rangą oficer - ten sam, który w szaleństwie Róży Lorenc jakojedyny znalazł potwierdzenie własnej teorii na temat wyrozumiałegopodejścia do trudnej młodzieży - złapał chłopaka pod szyją i w silegniewu potrząsnął nim kilka razy.- Dam ci, skurwysynu, święta, to popamiętasz!Potem kazał go zamknąć w areszcie o chlebie, wodzie i chłodzie do czasuprzyjazdu prokuratora.Ale prokurator przyjechał szybko i powiedział, żejak nie chcą sobie narobić kłopotów, niech mu przynajmniej ogrzewanieodkręcą w celi, bo adwokat nie będzie zadowolony.Adwokat zjawił sięrównie szybko i powiedział, że jak nie chcą sobie narobić kłopotów, niechpuszczą chłopaka, bo nic na niego nie mają.Nikt się nie upomniał o sprawiedliwość dla Róży Lorenc.Jakby każdyspodziewał się, że ona zrobi to sama i niektórzy to, co działo się napogrzebie, tak właśnie tłumaczyli.Kondukt żałobny wyruszył spod domu Róży w pierwszy dzień poświętach.Na czele, tuż za karawanem, wolno posu-wającym się po ośnieżonej drodze, szli Edward i Matylda.Lora dwa krokiz tyłu, cały czas dbając o to, by nie zrównać się z nimi; znała swojemiejsce.Znieg, który tego dnia padał od rana wielkimi płatami, odkąd konduktwyruszył spod domu, robił się coraz gęstszy i gęstszy, tak że ci z tyłu niewidzieli karawanu, a ci z początku nie widzieli końca.Wiatr wzmagał sięnieustannie - zaspy na polach i poboczu rosły na oczach żałobników,bezskutecznie usiłujących osłonić się przed zawieruchą, czym tam ktomiał.Niektórzy osłaniali się wieńcami lub wiązankami, a szarfy zezłoconymi napisami Ostatnie pożegnanie tańczyły jak oszalałe nadgłowami.Na wysokości Wzgórza rozpętała się prawdziwa burza śnieżna.Istnepiekło, o ile piekło może być tak białe.Nikt takiego wiatru i śniegu wKamieniu nie pamiętał.Karawan nagle utknął w zaspie i dwudziestumężczyzn nie zdołało go z niej ruszyć.- To Róża - zaczęli szeptać ludzie.- Zawsze musiała mieć ostatnie słowo.- Ostatnie słowo należy do żywych, a nie zmarłych - rzuciłsentencjonalnie dyrektor banku spółdzielczego, zapierając się przyprawym kole, jakby nagle uwierzył, że siłą woli ruszy z posad nie tylkokarawan, ale cały świat, a przede wszystkim przełamie upór tejnieszczęsnej kobiety, która dawno temu była młoda i piękna, i w którejkochał się do nieprzytomności z pewną, jak mu się zdawało,wzajemnością, póki ten kuternoga-majsterkowicz nie pojawił się wKamieniu i nie sprzątnął mu jej sprzed nosa.A teraz co? Przypomniałsobie, jaka była piękna i młoda, i zawstydził się słów.Pochylił głowę,westchnął i pierwszy odsunął się od karawanu i odszedł w stronę miasta.A za nim poszli inni w strachu, że to białe piekło za chwilę pokryje i unie-ruchomi nie tylko to, co martwe, ale i żywe.Zostali tylko Matylda, Edward i Lora.Dopiero teraz Lora odważyła sięstanąć z nimi w jednej linii i zapytać, co dalej.Wzruszyli ramionamijednocześnie i rozejrzeli się bezradnie,ale nie było co się rozglądać.Dookoła nie było widać nic.Poddali sięwobec tego jak reszta i odeszli na Wzgórze.W jednej chwili zapadł zmrok, choć nie była to jeszcze jego pora.RóżaLorenc została sama między miastem a cmentarzem, w połowie drogi odmartwych i żywych w białym jak suknia panny młodej karawanie, i był tonajbardziej samotny karawan na świecie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]