[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wreszcie kobieta wzruszyła ramionami.- Doskonale.W takim razie obejrzę teraz dom.Bardzo dziękuję za okazaną uprzejmość.- Wstała i zdjęła klucz ręką, która niedrżała ani odrobinę.Zatrzasnęła drzwi z siłą, która wyzwoliła przynajmniej trochę nagromadzonego w niej gniewu.Tyle się nasłuchała o tych serdecznych, gościnnych, przyjacielskich Australijczykach! Rodzina Winbych stanowiła znakomity przykład tej osławionej gościnności.Ruszyła przed siebie z zaciekłością.Każdy krok, każdy ruch potęgował jeszcze jej rozdrażnienie.Już ona im pokaże.Nie pozbędą sięjej, na Boga!Pogrążona w gwałtownych rozmyślaniach, nie zauważyła niskiego ciemnoskórego człowieczka, na którego omal nie wpadła.Zatrzymała się gwałtowniez ustami otwartymi do krzyku; w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że to musibyć Stoney, aborygen, o którym mówił pan Winby.Zamknęła usta i uśmiechnęłasię.Skinęła głową.Czy rozumie po angielsku? Opierał się o balustradę werandy;jego opadające z bioder spodnie były jeszcze bardziej obszerne, niż odzienie Willa.Stał boso, ze stopami w kurzu i piachu.Były szerokie, a ich palce podkurczałysię, jakby wczepiając się w ziemię.Miał niskie czoło, spod którego połyskiwałyciepłe, wilgotne brązowe oczy w głębokich oczodołach.Jego nos był tak szeroki,że początkowo sądziła, iż ktoś zdeformował mu go podczas bójki.Wargi unosiłysię nad mocnymi, białymi zębami.Mocno skręcone brązowe włosy połyskiwałypomarańczowo i sięgały mu niemal do ramion.Rozpięta koszula wisiała luzno,a jej poły powiewały na wietrze.Ursula natychmiast poczuła do niego sympatię.Umiał się uśmiechać jak mało kto.- Stoney? Jestem pani Paterson.Chyba tu pracujesz.dla Winbych.- Tak.Pan Winby.podobno mogę pownosić graty.Mam wejść pierwszy?Mogą być węże.Wczoraj widziałem dugai.Pewnie są i pająki.Lubią ciepło i sucho.Pani nie wchodzi na razie.- Jego głos był miękki i rozlewny.Skinęła głową.Lniana sukienka zaczęła ją grzać.Odsunęła kołnierzyk od szyi.Nie wiedziała, jakwygląda dugai, ale pewnie jest jadowity.Wszystko tutaj wydawało się jadowite.- Zawsze tu tak cicho? Można by pomyśleć, że oprócz nas nikt tu nie mieszka.- Bo nie.- Znowu się uśmiechnął.Zaczęła wachlować się chusteczką.Drzwi otworzyły się dopiero wtedy, gdy Stoney naparł na nie ramieniemi mocno pchnął.Uchyliły się ze zgrzytem, trąc o deski podłogi.Wypaczyły się poostatnich zimowych deszczach.Stoney uważnie przekroczył próg.Węże nie byłydla niego niczym nowym, a jednak zachowywał ostrożność.Ursula patrzyła i notowała wszystko w pamięci.Jej towarzysz tupał mocno bosymi stopami tak, żez podłogi unosiły się duszące kłęby kurzu.Z kątów pokoju dobiegały niepokojące szurania.Ursula czekała bez tchu.Bała się poruszyć, żeby nie nastąpić na cośjadowitego.Dzięki Bogu, że był przy niej Stoney.- Tylko goanna.Trochę syczą i gryzą, jak mogą.Ale nie najgorsze.To maleństwa.- Ursula spojrzała w kierunku, w który mierzył wyciągnięty palec chłopca.Ogromna jaszczurka czaiła się w rogu pokoju, powoli kręcąc łbem; z jej otwar-15 - Malowane ptaki 225tego pyska wydobywał się cichy świst.Jak syczenie węża.Jeśli to ma być małe.Dobry Boże!- Wyniesiesz to? Chyba mnie nie lubi.A ja nie lubię jej - odsunęła się oddrzwi, już nieco spokojniej.Przyjrzała się pokojowi.Był duży, w trzech ścianachmiał wielkie okna, a na czwartej dwoje zamkniętych drzwi.Nie było tu ani jednego mebla, a na podłodze leżały zakurzone, pożołkłe gazety.Ursula stała nieruchomo, zapomniawszy na chwilę o jaszczurce.A więc to ma być jej dom.Słońceprażyło przez szyby od wschodniej strony pokoju, jeszcze zbyt nisko na niebie,by zasłaniał je dach werandy.W jego bezlitosnym świetle widać było każde pęknięcie tynku, każdą drzazgę na podłodze.I już teraz było tak gorąco, że powietrzestawało w gardle.Wyszła na werandę, oparła się o słupek i spojrzała na drogę,wijącą się w stronę głównej szosy.Powietrze drgało.Po paru chwilach Stoney pojawił się obok niej.Jego twarz lśniła czekoladowym brązem.- Poszedł.Może się pani wprowadzać.- Dziękuję.A inne pokoje? Sprawdziłeś je? - Nie spojrzała na niego.Drogęogradzały kawałki kolczastego drutu, zardzewiałe i okręcone byle jak o drewniane słupki.W ostrym świetle wokół przedmiotów powstawała niemal mgiełka, widziała brzydkie szarozielone drzewka oplecione brązowymi gałązkami akacji,w tym stopniu wysuszonej, że wydawała się drżeć na wietrze.Miały jedną i tęsamą barwę, jakby słońce prażyło je tak długo, aż przybrały jednolity maskującykolor khaki.A więc to jest ten słynny busz.Tim wychował się w podobnym gospodarstwie, ale większym, takim z owcami.Odetchnęła powietrzem, suchymi kwaśnym, z lekkim zapachem eukaliptusa.Jak ma tu żyć? I za co? Czy naprawdę nie mają pieniędzy?Zauważyła dwie ciemne sylwetki wiatraków na tle białego, rozpalonego nieba.Była w tym wszystkim jakaś uroda: spokój i celowość, która ani nie oczyszczała, ani nie dręczyła duszy.Teraz zrozumiała, co znaczy fatalizm dla ludzi żyjących w buszu.Kto inny mógłby tu mieszkać? Wszystko wydawało się taknieprzyjazne i prymitywne.Ogromny szmat ludzkich nieużytków, na których niema miejsca na słabość ani potrzeby udoskonaleń.Czuła się trochę dziwnie, kiedytak opierała się o słupek i czuła żar w trzewiach i światło w kościach".Słowaniespodziewanie pojawiły się w jej głowie i dopiero teraz zrozumiała je w pełni.- Proszę pani? Słabo pani? Biała pani jak śmierć.Nie za gorąco dzisiaj, alepani z Anglii i w ogóle.Może trzeba usiąść albo co? - Wyglądał, jakby kamieńspadł mu z serca, kiedy skinęła głową i usiadła na schodku.Ciągle czuła się trochę dziwnie.Stoney stanął obok niej.Chciał się dowiedzieć czegoś więcej, alebał się okazać natrętnym.Wreszcie zdobył się na odwagę.- Zostanie pani z małąna dobre? Przyjechałyście aż z Anglii, żeby tu zamieszkać? - Był zaskoczony.Uśmiechał się, by zatuszować zdenerwowanie, które budziła w nim ta nowa panize śmiesznym akcentem i białą, miękką skórą.Nie był przyzwyczajony do kobiet.Znał tylko panią Winby, a ona się nie liczyła.Stoney miał prawie siedemnaście lat i mieszkał w majątku, odkąd został tamporzucony przez matkę.Zniknęła gdzieś, w pogoni za dorywczą pracą, dziękiktórej mogła zarobić na jeszcze jedną butelkę piwa i coś na ząb.I tak go nie chciała;był dla niej tylko kłopotem.A więc kiedy ruszyła w dalszą drogę, po prostu zostawiła go bez ostrzeżenia.Ale majątek podobał mu się.I polubił Willa.Bawili sięrazem, kiedy chłopiec wracał ze szkoły, a kiedy dorośli, obaj zaczęli pracowaćdla taty Willa.Objeżdżali konno granice ziem, ścigali się do utraty tchu, co zawsze nieodmiennie kończyło się zwycięstwem Stoney'a.Miejsce startu i metyzawsze było takie samo: skrzynka na listy.Ale teraz wszystko się zmieni.Pojawiła się dama i jej mała córeczka, a panWinby prawie pochorował się z wściekłości.Obserwowali go razem z Willem,stojąc w bezpiecznej odległości, kiedy rzucił torby z karmą i nawozem na skrzynię ciężarówki i ruszył tak gwałtownie, że spod kół bryznęły mu fontanny żwiru.Potem Will zajął się dojeniem krów, a on przyszedł pomóc pani.Ale jakoś nieinteresowała się domem.Nie rozumiał tego.Miejsce było fajne.Chciałby tu mieszkać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]