[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.No i wykrakał.Nie zrób sobie tego samego.Łatwo powiedzieć.Ludziom stojącym z boku wydaje się, że pozytywne myślenie pojawia się jak na zawołanie.Wystarczy zrobić trzy pajacyki, głupią minę do lustra, a już człowiek widzi świat w tęczowych barwach, niczym idiotyczny kucyk z bajki dla dzieci.Otóż tak właśnie nie jest.W pierwszej kolejności pojawia się raczej wizja wymęczonego ciała, którego poszczególne części powoli odmawiają posłuszeństwa.Wizjom towarzyszy niebotyczny strach przed umieraniem w bólu.Albo w ogóle przed umieraniem.Kiedy dziadek Koli przegrał z drugim zawałem, myślałam, że o śmierci wiem już wszystko.Że jestem na nią przygotowana i nie pozwolę się zaskoczyć.A jednak jestem bardzo zaskoczona.I zła, że tak niewiele mogę zrobić.W zasadzie to jestem zdana na bewacyzumaba oraz erlotyniba, bo tylko od ich kaprysu zależy, czy mój guz zdechnie z głodu, a ja znowu poczuję się bardziej żywa niż martwa.Wracając do domu, Kola zaprowadził mnie do jakiejś dziwnej galerii ze szklanym sufitem i błyszczącymi ścianami.– To sklep z wyposażeniem łazienek, świetny nie? – cieszył się jak dziecko.Rozejrzałam się wkoło.Parawany z suszonych zielsk, wanny w kształcie ust, przezroczyste umywalki, szczotki do ubikacji zmieniające kolor.– Przyszliśmy tu po matę dla ciebie – wyjaśnił.Spojrzałam zdziwiona.– Matę? Zwykłą matę łazienkową?– No, tutaj to nie taką zwykłą – zaśmiał się.– Ale ja mam.– Dywanik – przerwał mi.– Masz dywanik, który jest wiecznie wilgotny i ma wstrętny kolor.To fakt.Ścierki do naczyń, ręczniki, dywaniki łazienkowe i kuchenne szmatki zabrałam ze starego mieszkania, bo jakoś żal było mi je wyrzucać.– Ty, babciu, potrzebujesz teraz częstszego kontaktu z naturą.Spacerów po lesie, świeżego powietrza, kąpieli w górskim strumyku.To może być trudne w mieście.– Zaczniemy od maty z naturalnego mchu.Codziennie po kąpieli będziesz stawała na chłodnym, przyjemnym, zielonym mchu.Jakbyś była w lesie.A oberżynowy dywanik ląduje na śmietniku.Zatkało mnie i pewnie dlatego nie oponowałam, kiedy Kola kupił to dziwo, a potem ułożył je pod drzwiami mojej kabiny prysznicowej.No i teraz mam w łazience akwarium z pałacem dla syrenki oraz kawałek lasu.Było to tak abstrakcyjne uczucie, że szczerze się roześmiałam.Kola robi absolutnie wszystko, żeby pozytywne myślenie zalęgło się we mnie niczym pchły w psiej sierści.Dzisiaj mu się to udało.To był całkiem normalny wtorek, aż do siedemnastej po południu.No, może nie całkiem normalny, bo niemal przez cały dzień kręciło mi się głowie, na dodatek odnosiłam wrażenie, że wszystko widzę rozmyte.Ostrość przywróciło mi tylko na chwilę, kiedy w telewizji pokazali program o pewnym zakładzie pogrzebowym, który rzekomo naruszył zasady dobrego smaku.– Zakład pogrzebowy? – mruknęłam sama do siebie.W sumie coś dla mnie, najwyższy czas pooglądać, jakie obecnie panują trendy i czego można się spodziewać po śmierci.Najpierw było o Frances Bean, córce Kurta Cobaina.Jej ojciec zszedł ze świata wprawdzie już dość dawno, ale Frances od czasu, kiedy ukończyła 16 wiosen, zapragnęła każdego roku czcić jego śmierć w sposób niekonwencjonalny.Za pierwszym razem wydała przyjęcie pod tytułem samobójstwo tatusia.Zamiast życzeń były kondolencje, makijaż na trupa, wszędzie dominował kolor czarny i mocno krwisty, a atmosfera była oczywiście grobowa.Był też tort w kształcie mauzoleum o smaku wiśniowym i pistacjowym, co rzekomo przypomina smak gnijącego ludzkiego ciała.Od dzisiaj nie tknę orzeszków pistacjowych.Chwilę później pokazano małe, włoskie miasteczko San Marco, w którym zorganizowano nietypową loterię.Otóż główną wygraną był pogrzeb.Nagroda całkiem atrakcyjna, na którą składała się wysokiej jakości trumna, ślicznie wyściełana atłasem, pierwszej klasy kamień nagrobny, niegasnący znicz ze szkła i mosiądzu, a do tego dewocjonalia z pobliskiego San Giovanni Rotondo, ośrodka kultu świętego ojca Pio.Oprócz tego oczywiście miejsce na cmentarzu i pochówek.Zwycięzca podobno jeszcze nie zgłosił się po nagrodę, ale może nie chce przyspieszać własnego zejścia.Organizatorzy loterii zapewniają jednak, że nagrodę można odstąpić.Na przykład babci, która uprzedziła w śmierci zwycięzcę.Tak powiedzieli.„Babci”.Poczułam się tak, jakby moja prawa noga już ugrzęzła w grobie.A potem przenieśliśmy się na polski grunt do Wągrowca, gdzie pewien młodzieniec postawił przed sobą chlubny cel odczarowania śmierci i zakpienia z powagi trumienki.Zanim wystartował ze swoim brawurowym hasłem reklamującym zakład pogrzebowy, spróbował szczęścia ze „śmiertelnym” gadżetem – i tak oto do rąk setek ludzi zajmujących się branżą drzewną trafił breloczek w kształcie malutkiej, drewnianej trumny dołączonej do gazetki tematycznej.Reakcje, jak należy się domyślić, były różne, oczywiście z przewagą tych pełnych oburzenia i spluwania na obrzydliwca, który kpi sobie ze śmierci.Potem było jeszcze gorzej.Bo młodzieniec poszedł na całość, słusznie rozumując, że tylko uderzenie pioruna zwróci uwagę na jego zakład pogrzebowy i przy okazji rozsławi Wągrowiec.Na firmowej ciężarówce pojawił się więc napis: „W naszych trumnach wyglądasz jak żywy”.Moim zdaniem przyszłość właściciela zakładu jest w naszym kraju przewidywalna – zostanie wyklęty i mentalnie ukamienowany.Ze śmierci bowiem się nie kpi.Gdyby nie święte oburzenie zaproszonych do programu gości, gdyby nie zmasowany atak na młodzieńca, tak podle drwiącgo z umierania, pewnie nigdy nie zgodziłabym się na pomysł Koli.Każdy bowiem ma prawo do mówienia o śmierci w taki sposób, jaki mu najbardziej odpowiada.Jedni mogą to robić na kolanach, inni ironicznie.Strach przed umieraniem jest ogromny.Kola powiedział mi wyraźnie, że boi się dnia, w którym mnie zabraknie.Ja też się boję.Niebieski język okazał się strzałem w dziesiątkę.Podobnie jak dywanik z mchu, na który codziennie następuję, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że biegam po lesie, wolna od ubrań i lęku przez kolejną wizytą u lekarza.Ta ostatnia mocno mnie zaniepokoiła, choć doktor Marek robił wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, że coś jest nie tak.– I co? – spytałam.Zmarszczył brwi i najwyraźniej się zamyślił.– W porządku – powiedział, choć na twarzy miał wymalowane coś zupełnie innego.– W sumie w porządku, na razie nie ma większych zmian, ale wszystko jest pod kontrolą.Nie ma większych zmian.To znaczy, że bewacyzumab i erlotynib mają zbyt małą siłę perswazji.Guz nie staje się głodny, nie maleje, tylko nadal kwitnie w moim lewym płucu.Pewnie też umiera ze śmiechu na widok mojego dywanika z mchu.Spokojnie.Dopóki nie zobaczę paniki w oczach mojego lekarza, nie dam się sprowokować.Wracam do domu, do moich rybek, kawałka lasu w łazience i ciasta w prodiżu.I do mojego wnuka.Minęło trochę czasu, a kolejne dni zaczęły się dzielić na fajne, normalne oraz te całkowicie do dupy.Na przykład takie „wczoraj”.Bardzo nieprzyjemny poranek.Obudziłam się z dziwnym uczuciem, że właśnie przygniótł mnie głaz.Po dokładnym rozpoznaniu sytuacji, głazem okazała się kołdra, której nie miałam siły podnieść.Stałam się babcią kolibrem.Albo raczej ważką.Uniesienie ręki graniczyło z cudem.Uniesienie głowy w ogóle nie było możliwe.Przerażająca niemoc.W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego, jak leżeć i czekać, aż ktoś lub coś przywróci mi siły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]