[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dostrzegłem setki, a potem tysiącepływających trupów, wśród których były jeszcze żywe osoby.Przyjrzałem się im, były pijane,niektóre nafaszerowane koksem i dopalaczami.Wznosiły toasty świętując byle co i bez umiaru.Teraz i przedtem, a potem na zawsze znikały w głębinach.Niegodnie święciły niezwykłe dni.IIBiałe prześwity pozwalały dojrzeć głęboką czerń płynnego podłoża.Rozpaczliwie machającrękami, zaczerpnąłem powietrze i zanurkowałem.Trafiłem do otwartego kanału, którym spłynąłempiętro niżej, do wielkiej, chabrowej sali, pełnej krzeseł w kolorze sproszkowanego kwarcu.Byłotam sucho.Odetchnąłem i zacząłem wpatrywać się w gąbczaste ściany i przeciekający sufit, którysprawiał wrażenie pulsującego gejzera.Na krzesłach siedzieli wyprostowani ludzie, a w powietrzuszybowały wielkie wyrazy.Złożone z dużych liter o kanciastych kształtach, które rozpędzały się i zcałą mocą uderzały w głowy krzyczących z bólu śmiertelników.Mężczyzna bez twarzy oberwał wczoło ciężkim napisem. Na rany Chrystusa , zobaczył przed sobą. O Boże , przysięgam , naBoga , a także Jezus Maria , czy też niech Bóg ci wybaczy , które poruszały się w poprzekwirującego pomieszczenia, uderzając z wielką siłą prosto w skroń.Padali jeden za drugim, zabicisłowami, którymi za życia w nadmiarze szafowali.Przez głowy leżących wkradały się paskudne,podłużne robaki, które patroszyły wnętrzności, niczym dżdżownice wyposażone w ostre zęby.Wypływały wraz z nimi przez puste oczodoły.Robiło się coraz goręcej, jakbym zbliżał się downętrza ziemi, gdzie jej żarzące się jądro napierało z wielką siłą na otaczającą je popękaną skorupę.Byłem naocznym świadkiem unicestwienia tysięcy istnień za słowa, których nawet niewypowiedziały.Słyszałem świst nadlatujących zdań, twardych jak żelazo i sunących z dużąprędkością niczym pocisk.Huk w chwili kontaktu był nie do zniesienia.Zakryłem uszy, ale i taknadal wszystko słyszałem.Wyczuwałem mroczną, czarną postać, która była niedaleko.Niespodziewanie rozstąpiła się purpurowa podłoga i wpadłem pomiędzy żarzące się bele zczerwonego drewna.Swąd uderzył mnie w nozdrza.Coś wpychało mnie do wąskiego leja, wktórym obracające się noże miażdżyły ciało, niczym ostrza ogromnej maszynki do mielenia mięsa.Rozpadałem się na kawałki, a piekielny ból pochłaniał każdą pojedynczą komórkę.Luzna masaswobodnie wypadała z bębna maszyny śmierci.INa ostatnim z pięter, na dziesiątej kondygnacji pałacu czarnego księcia, siódemkawybitnych, człowieczych postaci, których imiona boję się wymówić, zlepiała mnie w jedną całość,kształtując na wzór swój i podobieństwo.Czułem, jak formują mnie kawałek po kawałku, ugniatająz każdej strony, niczym wybitni rzezbiarze, tworzący posąg najwyższych lotów.Para buchała naboki, a nieopisane gorąco topiło myśli w głowie.Czerń, jeszcze bardziej czarna od zwęglonychzwłok, osnuła wszystko.Poruszałem się niczym zgalaretowaciała postać, trzęsąc się i dygocząc.Panowała cisza, tylko odgłosy dudniącego jądra Ziemi dochodziły jeszcze do moich uszu.Korytarzwydawał się nie mieć końca.Wzdłuż ścian stali szpalerem nieruchomi ludzie.Było ich bez liku,jakby cały ziemski miot znalazł się tam w jednej chwili.Nie widziałem ich twarzy, stali tyłem.Pośrodku platformy, tuż ponad czerwieniejącą się podłogą, na tronie zrobionym z kości małychdzieci, siedział Czarny Bóg.Był tak sczerniały, że aż pochłaniał własne odbicie.Zlewając się zotoczeniem i absorbując wszystko wokół, tworzył pole wspólnej materii.Spoglądaliśmy na siebietak, jakbyśmy się znali od zawsze.To piekło? spytałem.To koniec i początek, przemówił kobiecym głosem.Niskim i zniekształconym.Czym jesteś, że okrucieństwo bijące od ciebie, niszczy wiarę?Człowiek wierzący ogranicza swój umysł, poznanie prawdy staje się niemożliwością.A boskie przykazania?Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną, powiedział i ukazał mi swoje puste lico, apotem się odwrócił.Zobaczyłem na jego plecach wielką jasność, która szybko gasła.Zniewolonego BiałegoBoga, który miał zaklejone usta, i spętanego Baranka.Piekielny król ponownie się odwrócił.To wy go uwięziliście, rzekł do nieruchomych ludzi.Spójrz na nich, widzisz siebie?,powiedział do mnie.Co dziesiąta ze stojących osób miała moją twarz.Poruszali się opornie w stronę magmowejkomory, w którą ich strącał.Dlaczego każesz mi na to patrzeć?, zapytałem.Oddawałeś dziesięcinę, choć nie wierzysz, odparł.Wypełniałeś przykazania, choć miałeśwątpliwości.Pojąłeś wreszcie siebie poznając tajemnicę życia, choć to do ciebie jeszcze niedociera.Kim zatem jestem? Jesteś wybrykiem natury.Chichotem ślepego losu, z powodu którego wszystko dzieje siębez celu i przyczyny.Ale ty to wiedziałeś.A oni?, wskazałem na ginących w morzu żaru jądra ciemności.Powracają pod postacią tornad i trzęsień ziemi.Moje usta się zablizniły.Zobaczyłem czerwień wpadającą w żółć, przesyconą bielą.Staniesz się wiatrem, powiedział, po czym zrzucił mnie w czeluść piekła.Swym szumem naZiemi, innym będziesz niósł przestrogę. BezprawieOto Jan.Jest ogolony i ma na sobie białą koszulę z lnu.Pije poranną kawę i ogrzewa ręcenad palącym się płomieniem domowej kuchenki.Po kwadransie wychodzi do pracy.Mija rozliczneskwery i placyki, porośnięte bladą zielenią opustoszałe podwórka, gdzie duże, czarne ptakirozdziobują na smolistej ziemi martwe pisklęta.Dostrzega czerwony trzepak, na którym wisizapylony dywan.Powieszona obok niego trzepaczka, kołysze się na boki niczym ogromnawskazówka zabytkowego zegara, który od wieków odmierza czas na ziemi.Słyszy za sobą zgrzyty,ale boi się odwrócić.Uśmiechając się, walczy ze słabością.Pokusa jest mu bliska.Nigdzie nie widać ludzi, dostrzega brak słońca.Szaro-grafitowe chmury gwałtownienadciągają ze wschodu.Strzelają piorunami, które rozjaśniają wszystko wokół.Puszące się narozmytym horyzoncie zwoje purpurowych obłoków unoszą się do góry, niczym opary podziemnegogazu, który ktoś precyzyjnym nakłuciem uwolnił z głębi planety.Wzmaga się wiatr, który corazmocniej chłoszcze po twarzy idącego mężczyznę.Ten próbuje skryć się pod lichym parasolem,który wypada mu z ręki.Nie schyla się po niego, instynktownie wyczuwając niebezpieczeństwo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]