[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tina nie spuszczała oczu zbyka, gotowa w każdej chwili zeskoczyć z siodełka.Mnie teżnie było do śmiechu, choć udawałem chojraka.- Jak sądzisz, o czym on myśli? - zapytałem cichymgłosem.- Nie mam pojęcia - odpowiedziała.- A czy sądzisz, że on myśli?- Nie mam pojęcia.Wielkie bydlę nie drgnęło, tylko opędzało się ogonem odmuch.Nie spuszczało z nas gał.- No bo wiesz.- ciągnąłem.- Tutejsi ludzie to animiści.Wierzą, że dusza człowieka nie umiera wraz z jego śmiercią,lecz przenosi się i zamieszkuje w zwierzęciu.Ten tutajrozumie, o czym rozmawiamy.Jedną z korzyści reinkarnacjijest zdolność mówienia wszystkimi językami.- Przestań! - Tina parsknęła śmiechem.Befsztykowi, który zasłaniał nam pejzaż, nie było dośmiechu.W odpowiedzi na moją impertynencję podniósł łeb,zaryczał donośnie niczym monstrualnych rozmiarów wilkwyjący do księżyca i ruszył wolno w naszą stronę.Osłupieliśmy.Staliśmy nieruchomo, nie drgnęła nam nawetpowieka.Byk, postępując dostojnym krokiem, otarł się o nasubłoconymi bokami i poszedł dalej.Patrzyliśmy za nim, jaksię oddala.Tina wyjęła butelkę wody z torby.Napiliśmy się.Podskoczyliśmy, gdy ryknął ponownie.Przez chwilę zastanawiałem się nad tym spotkaniem.Przede wszystkim, kto to był.Byk? Czy to przypadek, żezatarasował nam drogę, tutaj? Dlaczego tak ryczał?Wróciliśmy do hotelu padnięci, więc zrobiliśmy sobiemałą sjestę.Razem, na tym samym łóżku, wtuleni w siebie.Nie, żartuję, każde w swoim pokoju.Obudziliśmy się nazachód słońca.Poszliśmy spać o północy.Między jednym adrugim stanem spoczynku czytaliśmy Lwa.Zjedliśmy kolacjęi dokończyliśmy Lwa.Ostatnie rozdziały były porywające.Kiedy za bardzo sięwzruszałem, wypijałem łyczek i dla złagodzenia napięciazapalałem papierosa.Tina, świadoma mojej reakcji, czekała,aż się opanuję, wpatrując się w Rinjani, którego szczytrozdzierał niebo.Przy ostatnich linijkach omal się nierozryczałem, ale w porę wziąłem się w garść.- Patrycja zaczęła płakać.To samo zrobiłaby każda maładziewczynka, każde ludzkie dziecko.A bestie oddawały sięswojemu tańcowi".Zamknąłem książkę.Tina nie była smutna.Wstała.Wciąż nie mogłem zdobyć się na odwagę i zacząćrozmowę o wyprawie na Rinjani, przewidzianej na jutro.Ubiegła mnie:- O której mam wstać?- O siódmej.- Nie wcześniej? Jeszcze nigdy nie jechaliśmy o świcie, amoże być pięknie.- Trzeba by wstać o wpół do szóstej.- Zgoda.- Zostawię słówko La Bambie.Uśmiechnęła się, kiedy wymówiłem wymyślone przez niąprzezwisko.Była stworzona dla mnie.Los nie może być aż takprzewrotny i postawić na mojej drodze tę kobietę tylko po to,żebym patrzył, jak odchodzi.Podczas całej podróży nie byłochwili, bym nie znajdował nowego powodu - uśmiech, słowo,gest, powiedzenie - dla którego chciałbym poświęcić jej życie.28O szóstej nie było już tak bardzo ciemno.W bladymświetle obwieszczającym świt dało się rozróżnić szaroperłowykolor morza, fioletowy monolitów i bladoróżowy ziemi nawzgórzach.Tina wydawała się bardziej zamknięta w sobie niżzwykle.Na miejskim placu, z prowizorycznym targowiskiem,zauważyliśmy otwartą kawiarnię.Zatrzymaliśmy się nafiliżankę herbaty, popijaliśmy ją na dworze, przyglądając sięwieśniakom, rozkładającym swoje towary wprost na ziemi -trochę owoców i warzyw, jedną kurę, kawałki tkanin,plastikowy stołeczek.Obok, koło naszych motocykli, woły ikonie piły przy wodopoju.Tina była nie w sosie.Nie wiedziałem, czy pokazać posobie, że to zauważyłem.Gdy przyszło do płacenia, udałemsię do środka w poszukiwaniu kelnera.Wracając, dostrzegłemjej drżące plecy.Nie chciałem się jej narzucać, pomyślałem,że zaczekam, aż przestanie płakać, ale nie wytrzymałem ipodszedłem.Płakała rzewnymi łzami, starając się czynić tobezgłośnie.Zakryła nawet usta ręką, ale i tak wyrywał się znich szloch, jak wtedy gdy stałem pod drzwiami w Stelli, z tąróżnicą, że teraz miałem ją przed sobą i było mi jej strasznieżal.Usiadłem naprzeciwko.Nie widziałem jej twarzy, bopochyliła się do przodu.Jedną ręką ująłem jej dłoń, a drugągłaskałem ją po głowie, ale nie przestawała płakać.Zapragnąłem, żeby Bruno na chwilę zmartwychwstał i trzymałją za rękę zamiast mnie - wtedy płakałaby ze szczęścia, a tobyło najważniejsze.Stopniowo się uspokajała.Podniosła głowę, spojrzała namnie i zobaczyła, że ja też mam łzy w oczach.Wzruszona,uśmiechnęła się do mnie i położyła rękę na moich dłoniach.Trwaliśmy tak, z opuszczonymi głowami i splecionymirękami, czekając, aż minie wzruszenie.- Nie jesteś głodny? - zapytała.- A jak myślisz, z jakiego powodu płakałem? Zaśmiałasię.Obeszliśmy targ, kupując owoce, które natychmiastzjadaliśmy.Czekało na nas słońce, smutek zostawiliśmy naplacu.Droga na Rinjani była fatalna, miejscami jechaliśmy zprędkością nieprzekraczającą trzydziestu kilometrów nagodzinę.Otaczający nas las z czterdziestometrowymidrzewami, gęsty i mroczny, porastał ogromny teren, ciągnącysię nieprzerwanie na wysokości od 500 do 3000 metrów.Całość należała do Filipińczyka o nazwisku Bodharto.Różnorodność drzew była tak ogromna, że rosły tu chybawszystkie gatunki świata.Będąc tu za pierwszym razem, objechałem całą posiadłośći właśnie wtedy jeden z synów Bodharta pokazał mi wyrąbanąw dżungli przecinkę, niewidoczną nawet z helikoptera,prowadzącą prawie na sam szczyt.Pomyślałem owspinaczach, wyposażonych w namioty, najlepsze buty markiPatougas, zapas pożywienia i wody, którzy dostawalizadyszki, zdobywając górę w trzydniowym marszu po drugiejstronie wulkanu.Dochodziła dziewiąta, kiedy dotarliśmy do pierwszegodrogowskazu z napisem: Bodharto i Synowie.Najtrudniejszebyło dopiero przed nami.Nie ujechaliśmy daleko: wyboista istroma droga szybko okazała się zbyt wielkim wyzwaniem dlaTiny.Przed kolejnym podjazdem zestawiła nogi na ziemię iczerwona z wysiłku, ledwo utrzymała motocykl na pochyłości.Zaproponowałem, żeby usiadła za mną.Gdybyśmyzdecydowali się iść pieszo już teraz, na miejsce dotarlibyśmynie po trzech, ale po pięciu, a nawet sześciu godzinach.Zostawiliśmy jej stodwudziestkępiątkę na poboczu, gdziebędzie czekać na nasz powrót.Widziałem po minie Tiny, że zastanawia się, czy niepopełniła błędu, zdając się na mnie.Byłem o to spokojny -pozostanę w jej pamięci jako ten, który zabrał ją na szczytRinjani.Przy takim słońcu czekają nas tam niezapomnianechwile.Cokolwiek zdarzy się między nami pózniej, będę jewspominał i hołubił.Jechałem powoli, mimo to trzęsło nami okropnie.%7łeby niespaść z siodełka, Tina kurczowo obejmowała mnie w pasie.Wzdłuż drogi rosły żółte i białe kwiaty, tu i ówdzie promieniesłońca przedzierały się przez zwarty baldachim liści drzew.Za ostatnim drogowskazem Bodharto i Synowie ścieżkaginęła wśród skał - dla nas oznaczało to koniec jazdy.Tinadopytywała się, czy znam drogę, ale moja odpowiedz jej nieuspokoiła, zwłaszcza gdy dodałem, że ze strony tygrysów nicnam nie grozi, gatunek ten został bowiem pół wieku temuuznany za wymarły.- Całe szczęście! - zaśmiała się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]