[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ale chciałam wam podziękować, podziękować z całego serca, że pośpieszyliście nam na ratunek.- Nigdy o tym nie zapomnimy - dodała równiewzruszonym głosem Kristin.- Shannon ma rację - włączył się Malachi.- Zrobiliście wielką rzecz, przyjaciele! Bez was nie poszłoby tak gładko.I pozwólcie, że was przedstawię.Kristin, Shannon, te chłopaki tam, z prawej strony, toSam Greenhow, Frank Bujold, Lennie Petersen i Ron-2 8 3nie Cordon, koledzy Jamie'ego, razem walczyli podrozkazami generała Kirby'ego-Smitha w Teksasie.A te zuchy po lewej stronie to chłopaki z Haywood.I jeszcze raz dzięki wam wszystkim, jesteśmy waszymi dłużnikami.Do podziękowań dołączył się Cole i Matthew,mężczyźni jeszcze chwilę rozmawiali ze sobą, a douszu Shannon w pewnym momencie znów dotarłten nieprzyjemny, suchy rozkaz:- Shannon, chodź tutaj!Ten ton wcale się Shannon nie podobał, aleMalachi niewątpliwie miał rację.Trzeba było jechać,byle dalej od miasta Sparks.Nie pozostawało jej więcnic innego, jak tylko podejść do gniadej klaczyi pozwolić sobie pomóc wskoczyć na siodło.Jeszcze raz ostatnie słowa pożegnania, jeszcze razktoś krzyknął „dzięki" i mała grupka jeźdźców,odłączywszy się od gromady, ruszyła na południe.Pierwszy spiął konia Jamie, za nim podążyli Colei Malachi, każdy z nich mocnymi ramionami obejmował odzyskaną żonę.Z tyłu jechał Matthew, a obok niego na pięknym dereszu rudowłosa Iris.Malachi milczał, Shannon też, choć tyle słówcisnęło jej się na usta.Wpatrywała się w dłońMalachiego, spoczywającą na jej kolanie, i zastanawiała się w duchu, jak to się stało, że ona pokochała wszystko, co należy do Malachiego, także tę silną,opaloną dłoń o długich smukłych palcach.Jak to sięstało, że ta dłoń jest teraz dla niej droższa ponadwszystko.Ileż to razy ona i Malachi razem stawialiczoło niebezpieczeństwu, ileż było tych chwil strasz-2 8 4nych, pełnych lęku i cierpienia.Tych chwil nie da sięzapomnieć, wypłakać z siebie.Ale żyją, oboje żyją.Nie zabrano im życia, bezcennego życia, które takłatwo komuś odebrać.Żyją, a wokół nich są ludziekochani, bliscy sercu.Tego ranka Bóg nie mógł być jużbardziej łaskawy, bardziej miłosierny.Dlaczego więcMalachi jest taki oschły, nieprzyjemny? Niestety,było to jasne jak to słońce nad ich głowami nabezkresnym niebie.Nadal złościła go Shannon, a teraz podwójnie, bo jest jego prawowitą małżonką.Byłwściekły i zapewne pochłonięty jedną jedyną myślą:Jak się od tej małżonki uwolnić.Iris mówiła, żeby dumę schować do kieszeni i niepozwolić mu odejść.Walczyć.Ale jak? Palce Shannondelikatnie przesunęły się po dłoni Malachiego.Słowazostały wypowiedziane cichutko, nieskończenie łagodnie:- Dziękuję ci, Malachi, bardzo, bardzo ci dziękuję.Chrząknął.Pomyślała, że teraz zapewne niczegood niego nie usłyszy.On jednak się odezwał, gniewnesłowa usłyszała tuż koło swego ucha.- Powinienem teraz panią sprać bezlitośnie, młoda damo!- Ale dlaczego? - spytała nieszczęśliwym głosem.- Miałaś siedzieć cicho w domu Cindy i czekać namnie.Niestety, to było ponad twoje siły.Konieczniemusiałaś sobie coś umyślić i wystawić swoje życie naniebezpieczeństwo.Narażać nie tylko siebie, ale i Iris.- Chwileczkę!Głos Shannon był już o ton wyższy.- A kto napadł na pociąg?2 8 5- Napadł? Przecież my właśnie udaremniliśmyten napad.- Mogliście wszyscy zginąć! A ktoś musiał pomócKristin.Miałam siedzieć z założonymi rękami? Musiałam coś dla niej zrobić!- I rzeczywiście, przyszła ci do głowy myśl nadzwyczajna - mruknął zjadliwie.Shannon zamrugała szybko powiekami, żeby łzynie spłynęły jednak po policzkach.Znów spojrzała najego dłoń.Drżała.No cóż.Pewno z gniewu.- A ja uważam, że tak właśnie należało postąpić- oświadczyła.- Zresztą zapytaj Iris.I wszystkoposzłoby jak z płatka, gdyby nie zjawił się ten Bear.- Mogli was zabić, wszystkie trzy.- A was mogli zabić w tym pociągu.Wszystkichtrzech!- Ja zawsze wiem, co robię.Ty nie!- A ty tak na mnie nie krzycz.Wszyscy słyszą.- A co? Nie wolno mi na ciebie pokrzyczeć?- Czy ty nie rozumiesz, że w ten sposób mnieponiżasz?Prychnął, po prostu prychnął pogardliwie.- Poniżam! Ciesz się, że tylko na ciebie krzyczę.Gdybym miał bat w ręku.- Co? To pana powinno się oćwiczyć batem,kapitanie Slater! Zatrzymaj konia, natychmiast.Jazsiadam.- Idziesz do Teksasu na piechotę ?- Pojadę razem z moim bratem.- Nie, pani Slater.Pani będzie jechać ze swoimmężem.Tu jest pani miejsce.2 8 6Hm.To stanowcze stwierdzenie dziwnie jakośnie rozdrażniło Shannon, przeciwnie, sprawiło jejosobliwą przyjemność, choć nieco zatrwożyło.Mala-chi jako jej właściciel.Spojrzała na swoje ręce.Naturalnie też drżały.Jamie, jadący na czele, wstrzymał konia i podniósłrękę.- Za tymi zaroślami płynie rzeka! - krzyknął.- I jest mała zatoczka.Możemy zrobić tu popas,a wieczorem, kiedy będzie chłodniej, ruszymy dalej.- O, tak, proszę - poparła go Kristin.- Jedziemyjuż tyle godzin.Cole, jestem ledwo żywa.- Zgoda! - krzyknął Cole.- Matt? Malachi? Cowy na to?Nikt nie zgłaszał sprzeciwu, wszyscy z ulgą po-zsiadali z koni.- Pokręcę się po lesie, może uda mi się cośupolować - oświadczył Jamie.- A wy rozpalcieognisko.- Idę z tobą - zawołał Matthew.Wyjął przytroczony do siodła karabin i nagle jego wzrok padł na Iris.Spoczął na niej przez zdecydowanie dłuższą chwilę,oceniając i figurę, i wspaniałe płomieniste włosy.- Ty rozpalisz ognisko.- Ja ? A dlaczego ja? - broniła się spłoszona Iris.- Ja nie umiem.- To się naucz - powiedział krótko i ruszył zaJamie'em w stronę drzew.Iris aż tupnęła ze złości.- Naucz się - mruczała gniewnie.- Jankes! GłupiJankes!2 8 7Shannon,, gotowa do pomocy, ruszyła w stronęIris, ale silna ręka Malachiego osadziła ją w miejscu.- My idziemy się przejść, Shannon.- Nie mam ochoty na żadne przechadzki - oświadczyła, próbując uwolnić swoje ramię, ale on ścisnąłtak mocno, że aż pisnęła.Potem nagle chwycił ją na ręce.- Idziemy.Nie chcesz iść, to cię zaniosę!Kristin, stojąca parę kroków dalej, zaśmiała sięcicho.Proszę, proszę, siostrunia zachwycona, żeShannon i Malachi dalej skaczą sobie do oczu! Shannon, choć wściekła, nie stawiała już oporu.A on doszedł do rzeki, przeszedł brzegiem spory kawałeki zatrzymał się w cieniu starych rozłożystych dębów.Słonce w górze jaśniało, woda szemrała cichutko,wśród liści szeptał wiatr.Ale Shannon wcale nie czuła się miło i bezpiecznie.- Malachi, puść mnie wreszcie.I wracajmy, odeszliśmy za daleko.Tu takie bezludzie.- I dobrze - mruknął, kładąc ją na bujnej,soczystej trawie.Wstać nie pozwolił.Ułożył sięszybko obok, przygniatając jej nogi swoją długą,umięśnioną nogą.Dopiero teraz zauważyła, żemiał na sobie niebieskie spodnie.Zwykle nosiłszare.Nowe spodnie? Kto mu je dał? Zresztą,nieważne.- A jednak powinienem cię sprać - powiedziałcicho.Jego palce delikatnie przesuwały się po aksamitnej skórze policzków Shannon, po jej szyi.Najpierw ucałował jasne czoło, potem czubek noskai płatki uszu, i tę szyję, smukłą, ciepłą.2 8 8- Malachi, puść mnie - poprosiła jeszcze raz,dziwnie cicho i nieprzekonująco, oplatając jego szyjęramionami.On też powtórzył swoją śpiewkę.- Powinienem cię sprać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp2wlawowo.keep.pl