[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I did.i pokurć patrzyli w okna sali86Noweleoświetlonej wcześnie, jarząco, ale did patrzył obojętnie i tępo, po-kurć zaś z widocznym niepokojem i oczekiwaniem.Tymczasem wiatr jesienny świstał po ulicy jak po gołym polu.Chwiejąc żółtymi płomieniem latarni, rozwiewając brodę didai łatany kożuch: a ile razy silnie zadął, skóra na pokurciu zaczynaładrżeć mocno, a psina skomlił krótkim, żałosnym piskiem, rwać sięnieco ku sądowej bramie.Nie biegł wszakże, ale kopnięty grubąnogą dziada przysiadał i wkuliwszy ogon pod siebie, z najwyższymniepokojem patrzył w okna sali.Tam wszakże jasno było, cicho i bezpiecznie.W lekko ogrzanym powietrzu chwiały się po ścianach wesołepłomyki gazu ukazując złocenia świeżo odnowionego sufitu; sza-re, opuszczone w wysokich oknach story nadawały sali mimo jejznacznych rozmiarów jakiś charakter zaciszny, domowy niemal:szeregi pustych ławek stały poważne, milczące, zagłębiając się ażpod niewielką galerię, na wysokości półpiętra wprost sądowegostołu wzniesioną.W jednej z tych ławek, tuż przy drzwiach schodo-wych, czernił się punkt ciemniejszy.Był to wozny, który widząc, żenikt nie przychodzi, na palcach do ławki podszedł, poły munduruz całym uszanowaniem dla urzędu swego rozganiał, przysiadł,zgarbił się i cichaczem tabakę niuchał.Pan prokurator stał teraz w pełnym świetle zawieszającego sięod stropu świecznika.Był to mężczyzna nie pierwszej młodości,słusznej tuszy i powolnych ruchów.Szeroka łysina jego dużej,okrągłej głowy błyskała jak tarcza wypolerowana, twarz miałmięsistą, oczy blade, wypukłe, złotymi okularami nakryte, wąsjasny, obfity.pełny zarost brody i policzków, spojrzenie osowiałenieco.Mówił głosem przyciężkim.trochę może monotonnym.ale ciepłym i od serca idącym.Tak w rysach twarzy jego.Jakw całej postaci rozlana była pewna dobroduszność, ludziomotyłym właściwa, która z rolą publicznego oskarżyciela mało sięzgadzać zdawała.87Maria KonopnickaStojąc tak u szczytu stołu, wprost amfiteatralnie ustawionych podprzeciwległą ścianą ław panów przysięgłych, miał pan prokuratorpo prawej ręce stołki i pulpity obrońców, a po lewej świetne mundu-ry prezesa i asysty jego.Prezes był zagłębiony w swoim fotelu, głowęmiał lekko na pierś skłonioną, ręce na poręczach oparte; z leweji z prawej jego strony siedziało po dwóch jeszcze panów, z którychjeden przeglądał papiery, a drugi bawił się wkładaniem w oko mo-nokla i wyrzucaniem go małym, niemalże niewidzialnym ruchemnosa.Mimo to.na mowę prokuratora zdawał się zważać pilnie,a drugie jego.nie zajęte oko nieruchome było i iakby marzące.Na ławie przysięgłych jak zwykle pstrocizna, rozmaitość ubio-rów, stanów, fizjonomii, wieku; wszystkie te rysy atoli powlekałi podobnymi je sobie czynił jeden wspólny wyraz znużenia.Pod koniec kadencji jest to zjawiskiem tak zwykłym, tak w po-rządku rzeczy leżącym, iż trzeba niezmiernie zajmującej, trzebakapitalnej sprawy, żeby tchnąć życie w te znużone twarze.Ale dziś takiej kapitalnej sprawy nie było.Dość spojrzeć na jed-nego siedzącego przy bocznym stoliku obrońcę, żeby się poznać natym.Trudno istotnie o dyskretniej ziewające usta i bardziej zmru-żone oczy, niż je miał pan ten.oglądający najpierw paznokcie lewejręki.potem paznokcie ręki prawej, potem znowu lewej, potem razjeszcze prawej, a wreszcie obu rąk razem.Już po tym jednym poznaćmożna było.że jest to obrońca dodany z urzędu.Obrońca dodanyz urzędu zwykle miewa coś do czynienia ze swymi paznokciamipodczas mowy prokuratora, jeśli tylko nie nawiedzi go pod tę chwilędzwonienie w prawym albo w lewym uchu.Niekiedy także kreśli należącym przed sobą papierze literę S lub literę L z niesłychaną, co-raz rosnącą szybkością, o czym wszakże zdaje się sam nie wiedzieći dopiero kiedy mu miejsca na ćwiartce zbraknie, budzi się z tegooczarowania i patrzy po obecnych lekko zdziwionym wzrokiem.Minuta ubiegała za minutą, małe trzaskanie płomyków gazowychodzywało się jednostajnym szmerem, z ławki, w której siedzieli88Noweleświadkowie, dobywało się silne sapanie, przerywane od chwili dochwili nagle urwanym chrapnięciem.Czerwonym suknem nakrytystół jarzył się od świateł, od błyszczących lichtarzy, kryształowychprzyborów do pisania, od rżniętej kara i i szklanek odrzucającychmałe tęcze załamanych świateł, a nade wszystko jarzył się od bogatohaftowanych, strojnych w gwiazdy i wstęgi mundurów.Wszystko tu było jasne, wspaniale, dostojne: wszystko też wyda-wało się pełne dobroci i łaski.Srebrny, stojący na stole krzyż skupiałw sobie promienie świecznika, odbite od szerokiej, pełnej łagod-nych wyniosłości i spadków łysiny prokuratora i odstrzelał je aż nabłyszczący bagnet stojącego u drzwi żołnierza.Co wszakże mogłosię zdawać dziwnym w tej sali, to, że zgoła nie było w niej widaćpodsądnych.Wysokie, do zamkniętych kościelnych stalli podobneławy oskarżonych zdawały się zupełnie puste.Mniemać by można,że cała ta wspaniałość, cały przepych sadu skierorowane są ku ja-kiejś bezimiennej i bezosobistej winie; mniemać by także można, iżtę wielka machinę sądową puszczono w bieg na próbę tylko, jak siępuszcza pierwszy pociąg kolejowy po nowo usypanym torze.Tak przecież nie było.W pustych na pozór ławkach dawał się sły-szeć kiedy niekiedy mały szmer, podobny do tego, jaki wydają my-szy; czasem także tupotało tam coś bardzo podobnego do licznychstóp bosych.Tak króliki w jamce pod przyciesią komory schowane,niewidzialne dla oka, tupocą po ubitej glinie.Pan prokurator kończył swoją mowę.Była to jedna z tych mów, których wszystkie zwroty z góry prze-widzieć się dają.Temat był potoczysty i tak otarty jak najlepsza sanna; dość byłopuścić w ruch słowa, żeby same poszły.- Drobne przestępstwa - mówił - jak drobne szczepy.Z drobnychszczepów wyrastają drzewa, a z drobnych przestępstw zbrodnie.Cóż to jest przestępstwo małe, a co jest przestępstwo wielkie?W zasadzie jest to zawsze toż samo targnięcie się na prawo, ten sam89Maria Konopnickazamach na porządek społeczny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]