[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Garraty miałostrą kolkę w lewym boku, a mimo to nie potrafił się powstrzymać od wiwatów, chociaż rozumiał, jakwiele ryzykuje.Uratował ich Milligan o rozlatanych oczach.Padł na kolana, zacisnąwszy kurczowo powieki iprzyciskając dłonie do skroni, jakby chciał przytrzymać wyrywający się z czaszki mózg.Zarył nosem wdrogę, zdzierając go sobie, co przypominało rysowanie miękką kredą po twardej tablicy (Niesamowite,pomyślał Garraty.Ten chłopak wyciera sobie nos o drogę), po czym został miłosiernie rozwalony.Wtedyzawodnicy przestali wiwatować.Garraty nielicho wystraszył się kolką, który ustępowała bardzo opornie.Obiecał sobie, że koniec z wariactwem.- Zbliżamy się do twojej dziewczyny? - spytał Parker z zazdrością.Nie zmiękł, ale złagodniał.TerazGarraty nawet go lubił.- Jakieś osiemdziesiąt kilometrów.Może dziewięćdziesiąt.Plus minus.- Fartowny z ciebie skurwiel.- Tak.? - Garraty był zaskoczony.Sprawdził, czy Parker się z niego śmieje.Parker się nie śmiał.- Zobaczysz swoją dziewczynę i matkę.A ja? Nikogo oprócz tych świń.- Wskazał tłum, który chybaodebrał jego gest jako pozdrowienie i wiwatował nieprzytomnie.- Chcę do domu - powiedział.- I bojęsię.- Nagle wrzasnął na tłum: - Zwinie! Wy świnie!Ludzie wiwatowali jeszcze głośniej.- Też się boję.I chcę do domu.Ja.znaczy się, my.-Garraty szukał słów.- Wszyscy jesteśmydaleko od domu.Zaszliśmy zbyt daleko.Może je zobaczę, ale nic więcej.- Regulamin mówi.- Wiem, co mówi regulamin.Kontakty z kim zechcesz, byłeś tylko nie opuszczał drogi.Ale to nie tosamo.Jakby stał mur.- Aatwo ci mówić.I tak je zobaczysz.- Może to tylko pogorszy sprawę - powiedział McVries.Po cichu zbliżył się z tyłu.Właśnie mijaliostrzegawcze światła na skrzyżowaniu Winthrop.W nawierzchni odbijały się przerażające żółte ślepia,otwierające i zamykające powieki.- Wszyscyście zwariowali - rzekł spokojnie Parker.- Zjeżdżam stąd.- Przyspieszył i niebawem znikłw migocących cieniach.- On myśli, że jesteśmy pędzie, że lecimy na siebie - stwierdził rozbawiony McVries.- Co?!- Może nawet ma trochę racji - rzekł McVries z namysłem.%7łartobliwie uniósł brew i puścił oko.-Może dlatego uratowałem ci tyłek.Może lecę na ciebie.- Na mnie?! Myślałem, że wy, perwersy, lubicie takich bardziej wiotkich.- A jednak Garraty poczułsię niewyraznie.Nagle McVries przyprawił go o wstrząs, bo spytał:- Mogę ci zwalić gruchę? Dałbyś mi? Garraty nabrał powietrza ze świstem.- Do diabła.- Och, zamknij się - powiedział ze złością McVries.- Jak chcesz dociągnąć, mydląc oczy sobie iinnym takim faryzej-skim gównem? Nawet nie zamierzam ułatwiać ci życia, mówiąc, czy żartowałem.Ico ty na to?Garraty poczuł w gardle kluchę.Rzecz w tym, że chciał, żeby go ktoś dotknął.Choćby i pedzio, tonie liczyło się teraz, kiedy wszyscy padali jak muchy.Liczył się tylko McVries.- Hm, no cóż, faktycznie uratowałeś mi życie.- Garraty zawiesił głos.McVries roześmiał się.- I powinienem czuć się jak łachmaniarz, bo masz wobec mnie dług wdzięczności i to wykorzystuję,tak?- Rób, co chcesz - powiedział krótko Garraty.- Ale skończ te gierki.- Czy to znaczy tak"?- Co chcesz! - krzyknął z pasją Garraty.Pearson, który wpatrywał się niemal zahipnotyzowany wziemię, podniósł wzrok, zaskoczony.- Co chcesz, do cholery! - krzyknął Garraty.McVries znów się roześmiał.- Jesteś w porządku, Ray.Nigdy nie miałem wątpliwości.- Klepnął Garraty'ego w ramię i zwolnił,został w tyle.Garraty obejrzał się za nim, nie wiedząc, co myśleć.- Jemu po prostu nigdy nie jest dość - powiedział ze znużeniem Pearson.- Co?- Prawie czterysta kilometrów - jęknął Pearson.- Nogi mam jak z ołowiu nasączonego trucizną.Plecymnie palą.I ten popieprzony McVries nie ma jeszcze dość.Jest jak głodujący facet wpierniczający środkina przeczyszczenie.- Myślisz, że on prowokuje? Chce, żeby mu ktoś przyłożył?- Jasne! Powinien nosić tablicę: BIJCIE MNIE MOCNO.Zastanawiam się, za co chce odpokutować.- Nie wiem - powiedział Garraty.Zamierzał jeszcze coś dodać, ale Pearson już nie słuchał.Znówwbił oczy w ziemię, twarz mu znieruchomiała w maskę grozy.Stracił buty.Jego brudne frotowe skarpetkiwyglądały w ciemności jak szaro-białe zakola.Minęli tablicę LEWISTON 51, a półtora kilometra dalej łuk z napisem z żarówek, które tworzyłynapis: GARRA-TY 47.Garraty chciał się zdrzemnąć, ale nie mógł.Rozumiał Pearsona, kiedy tamten mówił o plecach.Miałwrażenie, że jego własny kręgosłup zamienił się płonący pałąk.Mięśnie z tyłu nóg były piekącymiranami.Odrętwienie w stopach ustąpiło miejsca rozdzierającemu bólowi.Nie był już głody, ale mimo tozjadł trochę koncentratów.Kilku zawodników zmieniło się w obciągnięte skórą szkielety - koszmary zobozu koncentracyjnego.Garraty nie chciał stać się taki jak oni.ale oczywiście i tak się stał.Przeciągnąłręką po żebrach jak po ksylofonie.- Ostatnio nic nie słyszałem o Barkovitchu - powiedział, usiłując wyrwać Pearsona z jego strasznegoskupienia, bo zbyt przypominał Olsona.- Ktoś mówił, że dostał skurczu w nodze, kiedy przechodził przez Auguste.- I to prawda?- Tak gadali.Garraty poczuł nagłą nieprzepartą ochotę, by przesunąć się do tyłu i rzucić okiem na Barkovitcha.Wciemności poszukiwania nie były łatwe i dostał upomnienie, ale wreszcie go dojrzał.Barkovitch szedłniemal na końcu.Przemykał się zrywami, twarz miał ściągniętą i skupioną.Oczy zmrużył do tego stopnia,że wyglądały jak dziesięciocentówki postawione na sztorc.Kurtkę gdzieś zgubił.Mówił do siebie cicho, zwysiłkiem, monotonnie.- Cześć, Barkovitch - powiedział Garraty.Barkovitch zadygotał, potknął się i został upomniany.poraz trzeci.- No proszę! - wrzasnął piskliwie.- No proszę! Widzisz, coś narobił? Jesteście zadowoleni, ty i tentwój pierdzielony kumpel?- Niedobrze wyglądasz - powiedział Garraty.Barkovitch uśmiechnął się chytrze.- To wszystko jest zaplanowane.Pamiętasz, jak ci o tym mówiłem? Nie wierzyłeś.Olson też nie.AniDavidson.Ani Gribble.- Barkovitch aż się zapluł.- Garraty, zatańczyyy-łem na ich grobach!- Noga cię boli? - zapytał cicho Garraty.- Tylko trzydziestu pięciu do wdeptania w ziemię.Jeszcze tylko jedna noc.Przekonasz się.Kiedysłońce wzejdzie, na drodze zostanie nie więcej niż tuzin.Przekonasz się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]