[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Zaiste przyznałam. Ich jednak nigdy nie zastawimy hipotecznie.Chciałam natomiast polecićpanu lasy na północnych zboczach pastwisk, znacznie wyższe niż te świerkowe i sosnowe.Skręciliśmy w boczną dróżkę, a Sorrel z trudem brnąc w śniegu, buchał kłębami pary.Pasma wspólnych gruntów, gdzie wieśniacy siali własne zboże przez ostatnie siedem lat, wydawały siębiałe od mrozu.Zdjęto już płotki, zlikwidowano miedze.Na wiosnę mieliśmy zaorać również grządkiwarzywne, z taką pieczołowitością od dawna uprawiane.Zabierając ziemię wieśniakom, zyskiwaliśmy około dwudziestu akrów.Zabieraliśmy tereny, gdziemogli hodować warzywa dla siebie i karmę dla ptactwa.Tracili zabezpieczenie na lata nieurodzaju, bezrobociai głodu.Prawo do skrawka ziemi nie było nigdzie gwarantowane na piśmie.Ot, tradycja przyznawała miesz-kańcom wsi parę akrów do własnego użytku.Kiedy więc pojechałam do wioski i powiedziałam sześciu najstar-szym mężczyznom, że na wiosnę zaorzemy grunty wspólne pod zboże, nie mogli zrobić absolutnie nic, abymnie powstrzymać.Nie dyskutowałam, nawet nie wysiadłam z bryczki.Spotkałam się z nimi pod kasztanowcem na trawie izaraz po zakomunikowaniu przykrej wiadomości zaczął padać śnieg.Musieli szukać ciepła przy własnychkominkach, nie przy moim.Wykopali już ziemniaki i zebrali warzywa.Nie odczują utraty wspólnych gruntóważ do następnej zimy.A nawet wtedy wieś Acre nie powinna czuć się zbytnio pokrzywdzona.Niemal każda chata miała swójogródek.Pełen kwiatów ogródek był dumą i radością całego domu.Cóż, przyjdzie się z nimi rozstać.TrawiasteRLTścieżki, gdzie dotychczas igrały dzieci, zostaną skopane i obsadzone warzywami.A wszystko to po to, aby Wi-deacre powiększyła tereny uprawne o dwadzieścia akrów.Ale i po to, aby mój syn Richard przybliżył się dofotela dziedzica.Zciągnęłam cugle i uwiązałam Sorrela do płotu.Poszłam przodem, dróżką wiodącą grzbietem stromiznyznaczącej początek nizin.Dotarliśmy do nowej plantacji drzewek, ogrodzonej łozinami, dobrymzabezpieczeniem szkółki przed owcami. Ile lat mają te drzewka? spytał pan Llewellyn bez uśmiechu, surowo mierząc wzrokiem wysokośćdrzew; około dwudziestu, trzydziestu stóp. Sadziłam je z moim papą wyjaśniłam, a wspomnienie wywołało uśmiech na mej twarzy.Miałam wtedy pięć lat.Ten lasek ma czternaście lat.Ojciec obiecywał, że kiedy będę już leciwą damą, każęzrobić z tego drewna stołek dla siebie. Posmutniałam. Czasy się zmieniają pan Llewellyn doskonale zrozumiał przyczynę mego żalu. Nikt nie możenadążyć za tym, co się dziś zmienia.Możemy tylko kierować się sumieniem i gonić za zyskiem, nie tracąc zoczu dobra innych ludzi! uśmiechnął się ponuro i odwrócił do drzew. Aadnie rosną wyraził zadowolenie. Ile drzew mamy tutaj? Około pięciuset odparłam.Otworzyłam dla niego furtkę w płocie.Przechadzał się międzyrzędami, starannie oglądając igły w poszukiwaniu śladów choroby.Odginał gałązki, aby sprawdzić ichsprężystość.Potem odmierzył kwadrat o boku dziesięciu jardów i liczył bezgłośnie drzewa przypadające na tępowierzchnię. Dobrze odezwał się wreszcie. Pożyczę pieniądze pod zastaw tej szkółki.W karecie trzymamprzygotowany kontrakt.Wspominała pani także o wspólnych gruntach? Tak.Ale to w przeciwnym kierunku.Pojedziemy tam.Wróciliśmy do bryczki.Llewellyn wykazał się uprzejmą inteligencją, nie oferując pomocy przyodwiązywaniu konia i zawracaniu bryczki.Dopiero wsiadając do dwukółki uśmiechnął się do mnie.Pojechaliśmy w dół wzgórza, a potem gościńcem do Acre.Zanim dotarliśmy do wioski, skręciliśmy wlewo, znów do parku leśnego, w dróżkę prowadzącą do nowego młyna.Pani Green karmiła właśnie kury przedprogiem.Pomachałam jej i spostrzegłam, że przygląda się badawczo panu Llewellynowi.Pewnie zastanawiałasię, kim jest ten człowiek.Wkrótce się dowie.W Wideacre żaden sekret się nie uchowa.Nawet nie wyobraża-łam sobie, że uda mi się zachować tajemnicę.Dróżka wiła się wśród drzew.Mróz trzymał mocno.Zbliżaliśmy się do wspólnych gruntów.Usłyszałamtrzepot skrzydeł nad głową i ujrzałam klucz gęsi lecących na zachód w poszukiwaniu pokarmu i niezamarzniętej wody. Oto ta ziemia wskazałam ruchem głowy. Pokazywałam panu ten teren na mapie.I oto jest.Trochę pagórków, wrzosy, paprocie, parę drzew, które trzeba będzie wyciąć, i dwa strumyki.Panowałam nad głosem, lecz nuta miłości do tej ziemi, złotomiedzianej w zimowym świetle, wkradłasię do jego brzmienia.W pobliżu przepływał jeden ze strumyków.Słyszeliśmy wodę ściekającą z niewielkich spiętrzeń kurzece Fenny.RLTPaprocie pobłyskiwały brązowym odcieniem pod srebrzystym płaszczem mrozu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]