[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nathanielowi stanęła przed oczyma pani Underwood, pewnie była teraz nadole, w kuchni.Oczy zaszły mu łzami.230 - Proszę.- Jesteś słaby, chłopcze.Tak jak twój mistrz - Lovelace klasnął.W gabinecie nagle pociemniało.Podłogę przebiegło dr\enie.Nathanielpoczuł, \e z odległego końca pokoju coś się zbli\a, jednak strach sprawił, \ezastygł bez ruchu.Nie odwa\ył się spojrzeć w tamtą stronę.Obok Underwoodwypowiadał słowa ochronnego zaklęcia.Oplotła go błyszcząca, zielona siećzabezpieczających nici.Nathaniel znalazł się poza nią, całkiem bezbronny.- Mistrzu!.W tej chwili zabrzmiało echo straszliwego głosu, jak w zapadającym sięszybie w kopalni łupku.- Twe \yczenie?Lovelace krzyknął:- Zniszcz ich obu! I wszystko, co \yje w tym domu! Spal go do funda-mentów, z całą zawartością!Underwood wrzasnął.- Bierz chłopca! Zostaw mnie!Popchnął Nathaniela z szaleńczą siłą.Chłopiec poleciał do przodu, potknąłsię i upadł.Nic nie widział, oczy zalały mu łzy.Spróbował się podnieść,świadom tylko swej całkowitej bezradności.Gdzieś blisko rozległ się trzask.Chłopiec otworzył usta - w niemym krzyku - na gardle zacisnęły mu sięszpony. BartimaeusBartimaeusBartimaeusBartimaeus30aufałem biurku Underwooda.Był to staroświecki, solidny mebel, aJabor, na szczęście, zmaterializował się na jego drugim końcu.Prze-Z bijanie się przez nie zabrało mu trzy sekundy, przyszedł więc czas namój ruch.Biegłem po suficie, w szczelinie, tam gdzie nie sięgało światło.Opuściłem się prosto w dół, jednocześnie zmieniając się w gargulca.Wylądowałem dokładnie na moim panu, bez \adnych ceregieli złapałem go zaszyję i widząc, \e Jabor zatarasował okno, skoczyłem do drzwi.Prawie nikt mnie zauwa\ył.Magowie byli wystarczająco zajęci sobą nawzajem.Underwood, spowityochronną siecią, posłał w Lovelace'a kulę błękitnego, trzaskającego ognia.Pocisk trafił go w pierś i znikł.Jego energię wchłonął Amulet z Samarkandy.Przebiłem się przez drzwi, z chłopcem pod pachą, i ruszyłem w góręschodów.Jeszcze nie dotarłem do ich szczytu, kiedy potworna eksplozjarozdarła korytarz za naszymi plecami i rzuciła nas ku przeciwległej ścianie.Wstrząs na chwilę mnie zamroczył.Kiedy le\ałem oszołomiony, usłyszałemserię232 ogłuszających trzasków.To Jabor szar\ował: odgłos był taki, jakby rozpadłasię pod nim podłoga w gabinecie*.Przywrócenie mojej esencji do porządku nie zabrało mi zbyt wiele czasu.Jakoś się podniosłem, jednak, mo\ecie mi wierzyć lub nie, w ciągu tych kilkuchwil ten głupi chłopak gdzieś przepadł.Dostrzegłem go na pół-piętrze -zmierzał ku schodom, by zejść nimi na dół.Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem.Czyja mu nie mówiłem, \ebytrzymał się z dala od kłopotów? A on właśnie pakował się prosto w łapyLovelace'a i ryzykował \ycie nas obu.Teraz najprawdopodobniej zbli\ał siędo Jabora.Rozumiem, chciał uciekać, by się ratować, mógł jednak biec wdobrym kierunku.Zamachałem skrzydłami i ponuro ruszyłem za nim wpościg.Druga złota zasada ucieczek brzmi:  Nie wydawaj niepotrzebnychdzwięków.Kiedy chłopiec dotarł na parter, usłyszałem, jak łamie ją bezchwili wahania i wrzeszczy:- Pani Underwood! Pani Underwood! Gdzie pani jest?Jego krzyki były nawet głośniejsze od trzasków, które rozbrzmiewały wcałym domu.Z politowaniem wywróciłem oczyma i zszedłem z ostatniego piętra.Zobaczyłem, \e hall zaczyna ju\ wypełniać się kłębami dymu.Wzdłu\korytarza połyskiwały roztańczone płomienie.Chłopiec był przede mną - widziałem, jak potykając się, brnie w ogień.- Pani Underwood!Daleko, wśród dymu, coś się poruszyło.W kącie, za barierą płomieni kuliłsię jakiś kształt.Chłopiec te\ go zauwa\ył.Zataczając się, ruszył w tamtąstronę.Przyspieszyłem, wyciągnąłem szpony.- Pani Underwood! Czy pani?.Kształt urósł, rozprostował się.Miał głowę potwora.Chłopiec otworzył usta.I wtedy złapałem go i objąłem w pasie.Wyrwał mu się tylko zdławiony krzyk.- To ja, głupku.- Zaciągnąłem go do tyłu, ku schodom.- To coś idziecię zabić.Chcesz umrzeć razem ze swoim mistrzem?* Typowe dla Jabora.On nale\y do tych, co to beztrosko podcięliby gałąz, na której siedzą,albo malowanie podłogi zakończyliby, stojąc w rogu pokoju.Oczywiście, gdyby umiałmajsterkować.233 Chłopiec pobladł.Moje słowa zaszokowały go.Sądzę, \e a\ do tamtejchwili nie rozumiał tak naprawdę, co się dzieje, nawet jeśli wszystko widziałna własne oczy.Jednak cieszyłem się, \e dzięki mnie wreszcie przejrzał.Nadszedł czas, by poznał konsekwencje swoich czynów.Jabor wyłonił się ze ściany ognia.Jego skóra połyskiwała jak naoliwiona.Tańczące płomienie odbijały się od niej blaskiem, kiedy kroczył przez hall.Znów ruszyliśmy schodami.Uginałem się pod cię\arem chłopca.Jegokończyny całkiem zwiotczały, chyba nie dałby rady sam iść.- Do góry - warknąłem.- Ten dom łączy się z innymi.Spróbujemy iśćdachem.Usiłował coś wymamrotać.- Mój mistrz.- Nie \yje.Pewnie został połknięty w całości.- W takich sytuacjach nale\ałowyra\ać się ściśle.- Ale pani Underwood.- Na pewno zginęła razem z mę\em.Teraz jej nie pomo\esz.A wtedy, mo\ecie mi wierzyć lub nie, ten głupiec zaczął się szamotać iwalić we mnie swoimi \ałosnymi piąstkami.- Nie! - krzyczał.- To moja wina! Muszę ją znalezć!.Wił się jak piskorz, wyślizgując z moich objęć.Za chwilę mógł rzucić sięprzez poręcz, prosto w chętne łapska Jabora.Zakląłem szpetnie*, złapałem goza ucho i szarpnąłem.- Przestań się miotać! - burknąłem.- Ju\ chyba dość niepotrzebnych ruchówjak na jeden dzień?- Pani Underwood.- Nie chciałaby, \ebyś ty te\ zginął - zaryzykowałem**.- Tak, to twojawina, ale, ee, nie potępiaj się.śycie jest po to, \eby się nim cieszyć.i eee.-och, coś w tym stylu.Brakło mi ju\ sił***.* Spokojnie, to było w starobabilońskim.Chłopiec niczego nie zrozumiał.** Raczej niezbytwiele.Wydawało mi się to wręcz oczywistym, rozsądnym pragnieniem.*** Psychologia nie jest moją mocną stroną.Nie wiedziałem, co popycha do działaniawiększość ludzi, a jeszcze mniej o to dbałem.Z magami jest zwykle bardzo prosto.Dzielą się natrzy wyrazne kategorie: motywowanych ambicją, chciwością albo paranoją.Na przykład234 Niezale\nie od tego, czy był to efekt moich słów, czy te\ mojej mądrości,chłopiec przestał się wyrywać.Oplotłem mu szyję ramieniem i pociągnąłem wgórę, mijałem kolejne zakręty korytarza, na wpół lecąc, na wpół idąc, bylenajprędzej.Dotarliśmy na drugie półpiętro i wzbiliśmy się jeszcze wy\ej, kuschodom na poddasze.Dokładnie pod nami schody trzaskały i pękały podstopami Jabora.Gdy byliśmy ju\ na samej górze, mój pan zdołał na tyle się uspokoić, \emógł ju\ iść samodzielnie, choć jeszcze się zataczał.I tak oto, niczym \ałosna para w wyścigu trójnogów, która wlecze się nakońcu, przy pełnych współczucia oklaskach, wcią\ \ywi przybyliśmy napoddasze.Przyznaję, to było niezłe osiągnięcie.- Okno! - zawołałem.- Musimy wyjść na dach!Popchnąłem Nathaniela w stronę świetlika i otworzyłem go pięścią.Dopokoju wpadło chłodne powietrze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp2wlawowo.keep.pl