[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pamiętam sporo takich młodocianych samobójstw z miłości i zawsze miałem wrażenie, żepodświadomie miłość jest w nich raczej pretekstem, że najczęściej jakieś niezadowolenie zsiebie, tak częste u młodych, a powstałe na innym tle, czepia się owej miłości, aby dać impiękniej zginąć.W każdym razie epizod ten czyni sprawę Wertera bardziej skomplikowaną,niż się to zdawkowo przypuszcza, i czyni zeń ofiarę nie tyle miłości, ile ówczesnych konflik-tów społecznych.Ale czy Goethe miał tę intencję? Może po prostu nie dość szczelnie zunifikował dwie figu-ry: Wertera Jeruzalema i Wertera-Goethego, przy czym pierwszego zgubił po trosze w dro-dze? Nie obawiajmy się pomówić tego szczęśliwego, ale młodzieńczego utworu o jakieś nie-dociągnięcie lub niezharmonizowanie motywów.Jeszcze ostatnia uwaga na marginesie polskiego wydania, w którym odczytałem obecnieWertera.Wydanie z przedmową i komentarzem naukowym.I dość typowym komentarzem.Np.w pierwszej części utworu.Goethego znajduje się taki ustęp: Dobrze, droga Loto, wszystko załatwię i uczynię, co tylko zechcesz, dawaj mi zleceń jaknajwięcej.O jedno cię tylko proszę, oto nie zasypuj piaskiem atramentu na karteczkach, jakiemi posyłasz.Dzisiaj przywarłem ustami do tego pisma i teraz zgrzyta mi piasek w ustach.Komentator dodaje w przypisku: Jedyny to w części pierwszej list do Loty. Otóż wydajemi się aż nadto jasne, że to nie jest przecież żaden list, ale po prostu wybuch liryczny wdzienniku, jaki prowadzi Werter.Gdyby Werter wówczas pisywał i mówił do Loty w tymtonie, rzeczy musiałyby przybrać między nimi inny obrót, a co najmniej charakter Loty obja-wiłby się nam w zgoła innym świetle.Dziwna rzecz: literatura skazana jest na to, aby ją obja-śniali ludzie przeważnie nie rozumiejący z niej nic.Może dlatego tyle jest z nią nieporozu-mień?74CZY MY ZBY, CZY RCE?W ciągu mojej działalności pisarskiej bywałem często atakowany, ale w pewnych jej okre-sach gwałtowniej.Zwykle świadczyło to, że dotknąłem jakichś szczególnie żywotnych spraw.Tak było przed kilku laty, gdy wyszły moje książki, poświęcone pisarzom polskim i związa-nym z nimi zagadnieniom (Ludzie żywi, Brązownicy).Gromy spadły na mnie nie tylko wdruku; otrzymałem sporo listów prywatnych, namiętnych, nawracających, karcących, wresz-cie obelg, a nawet pogróżek.Między tymi listami uderzył mnie wówczas jeden, bardzo ob-szerny kilka stronic kancelaryjnego formatu pisany w tym tonie: Boy poczyna sobie jak słoń w sklepie z porcelaną padają jego ofiarą nie brązy, bo testoją i stać będą lecz cudowne kryształy, tęczowe szkła, lśniące majoliki.Dopóki będąwielcy ludzie, dotąd będą i tacy, którzy wielkość w nieustępliwy brąz swej wierności zakują.Nam brązu nie zatopi byle głupstwem błazen. itd.W takich lotnych słowach upominał się anonimowy (literami tylko podpisany) korespon-dent o wszystkich pokrzywdzonych jakoby przeze mnie pisarzy, od Mickiewicza aż do %7łmi-chowskiej, przy czym mój obrońca brązów i majolik Narcyzę %7łmichowską nazywał Narcy-zą.%7łmijewską.Pomylił ją, nieborak, z pózniejszą pisarką mniejszej miary, Eugenią %7łmijew-ską, autorką Doli i Płomyka.Wydaje mi się to dość charakterystyczne: taki facet, który, rzecz jasna, nie czytał ani literyz pism %7łmichowskiej, który nie umie nawet powtórzyć jej nazwiska, bierze ją w obronęprzede mną, który wychowałem się w kulcie tej pisarki i który zapragnąłem wydobyć ją zzapomnienia, dopełniając tym niejako testamentu mojej matki, najbliższej przyjaciółki i fa-natycznej czcicielki %7łmichowskiej.Zresztą bardzo a bardzo możliwe, że ów korespondent i moich prac nie czytał i że takmocno grzmiał na wiarę artykułów w dziennikach.Były i takie wypadki (patrz: Brązownicy s.22).Nieuczciwość zaś informacji o mojej działalności przybrała wówczas w prasie pewnegotypu i w sporym odłamie krytyki zasmucające formy.Ale nie o to tutaj chodzi.Nie po to wspominam ten epizod, aby wytaczać jakieś zastarzałepretensje i występować w charakterze pokrzywdzonego jagniątka.Wystarczy mi na pociechę,że wiele z moich najbardziej inkryminowanych tez ten i ów z pogromców przyswoił sobie pocichu.Natomiast widzę w tym coś innego.Poza tymi głosami podburzonych prostaczkówkrył się odruch niechęci naszej krytyki historycznoliterackiej do wszystkiego, co w sposób niedość konwencjonalny dotyka życia pisarzy, zwłaszcza ukanonizowanych i zmienionych wzbożne symbole.A z tym znów wiąże się problem literacki głębszy i wart rozpatrzenia.Bo oile u publiczności wyraża się to pokrzykiwaniem, protestowaniem, o tyle w nauce naszej nie-chęć ta krystalizuje się w pytaniu (zwykle na wpół retorycznym, bo z góry rozstrzygniętym): człowiek czy dzieło? Czy mamy brać pod uwagę tylko utwory pisarza i czysto estetycznymimiarami określać ich wartości, czy też godzi się nam, poprzez człowieka, epokę, środowiskodochodzić do najwłaściwszego zrozumienia jego dzieła, a zarazem do poznania indywidual-ności twórczej, która je wydała? Spór ten toczył się w różnych epokach po trosze wszędzie,ale u nas wskutek zbiegu rozmaitych okoliczności posiada on odrębny charakter i bardzoswoiste zabarwienie.Jest to dziś można powiedzieć naczelny problem naszej krytyki lite-rackiej lub raczej historii literatury.W czasie czerwcowego zjazdu im.Ignacego Krasickiego we75Lwowie mniej zajmowano się Krasickim niż właśnie tym zagadnieniem, które występowałopod różnymi mniej lub więcej uczonymi szyldami, jak np. walka metodystów z formistami.Człowiek czy dzieło? Można by odpowiedzieć, że w ogóle nie ma potrzeby takiej alterna-tywy; że to jest tak, co gdyby się zastanawiać, czy należy myć zęby, czy ręce, podczas gdymożna bez szkody dla organizmu myć jedno i drugie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]