[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.217Być mo\e w rzeczywistości ludzie ci wcale nie czuli się tak tragicznie, mo\e niecoprzesadzam, ale często, gdy nasze spojrzenia krzy\owały się przypadkiem w supermarkecie,autobusie czy na ulicy, widziałam, jaki strach pojawia się w ich oczach, jak lękliwierozglądają się na boki, czy znów nie zrobili czegoś niedozwolonego, czegoś, po czymzostanie im cofnięte prawo do zasiłku, a pobyt w tym kraju zabroniony.Widziałam, z jakąchciwością pochłaniają najtańsze lody i czekolady, jakby ktoś zaraz miał im je zabrać, z jakąuwagą i skupieniem godzinami przekopują sterty tanich ubrań w sklepach, obok których zewstrętem przechodzą prawdziwi Aryjczycy, z jaką ostro\nością obchodzą się z darmowymireklamówkami, w które zapakowane są te ubrania, i z jaką dumą noszą swetry oraz spodniepo samym tylko kolorze i fasonie bezbłędnie rozpoznawalne jako wyciągnięte ze sterty Al-les 5 dm", co w przekładzie z języka rasy wy\szej tłumaczy się Wszystko po 5 marek", aoznacza: Człowiek, który choć trochę się szanuje, nigdy czegoś takiego nie zało\y".Kiedy widziałam takie sceny, robiło mi się bardzo \al tych ludzi, piszących potem w listachdo krewnych i przyjaciół, którzy zostali tam" albo w Sojuzie", jak określają tę nieistniejącąju\ dla nich krainę: U nas wszystko w porządku, ale słowami tego nie opiszesz".Refleksjenad tym dziwnym fenomenem naszej mentalności nie nale\ą jednak do mojej opowieści. Półtora" pokoju, jakie wynajmowaliśmy z Hermanem, znajdowało się niemal na wyjezdzie zmiasta.Z jednego okna otwierał się widok na miejski cmentarz, z drugiego widać było górę,która z jakiegoś powodu nazywała się218Klasztorną, choć nigdy nie było tu \adnego klasztoru.Na szczycie tej góry o łagodnychzboczach znajdował się czyjś sad, ekskluzywna knajpa z drewnianymi lampami i własnąwiniarnią oraz niewielki dom starców, których personel wyprowadzał na spacery doniewielkiego sadu.W sadzie rosły niemal wyłącznie wiśnie i czereśnie, których nikt nie doglądał i które zczasem coraz bardziej dziczały, ich owoce stawały się coraz mniejsze i słodsze, a zapachdojrzałego soku coraz bardziej kuszący.Kiedy dojrzewały, pokusa stawała się silniejsza od dobrego wychowania nawet uHermana.Nie do końca sobie uświadamiając, co właściwie chcemy zrobić, kiedy drzewaowocowały, chodziliśmy tamtędy częściej ni\ kiedykolwiek.Poza nami spacerowały tu całe tłumy, wśród których nie brakowało nawet uczniów narowerach czy z piłką.Jednak\e w przeciwieństwie do ukraińskich uczniów testworzenia o zaró\owionych policzkach, karmione suchymi śniadaniami, multiwitaminami wtabletkach i świe\o zamro\onymi koncentratami, patrząc na ów owocowy raj, nie przejawiałynajmniejszego o\ywienia.W najlepszym wypadku któreś z nich leniwie wycelowało w owocmiękką i ekologicznie czystą kulką ze specjalnego materiału, będącą na wyposa\eniu jegofirmowej procy.Jednak\e myśl o wdrapaniu się na drzewo, nie mówiąc o zjedzeniu nie umytego owocu, niemogła pojawić się w głowie tego dziwnego stworzenia, dla którego pokarm nadawał się dospo\ycia dopiero, gdy został zawinięty w grubą warstwę folii z nalepką i kodem z super-219marketu.Czereśnie bez podanej nazwy producenta? Nie, coś takiego z całą pewnością niemo\e być jadalne.W tej atmosferze mieliśmy się z Hermanem jakoś dziwnie, odczuwając atawistyczneinstynkty członków plemienia nawet nie myśliwych, a zbieraczy, instynkty, które dawno ju\zanikły u ludzi cywilizowanych, a których nikt z naszych sąsiadów by nie zrozumiał.Do tegowszystkiego jeszcze zrywanie wiśni z cudzego drzewa w Niemczech.Coś takiego mogło sięjedynie przyśnić w koszmarze nocnym.Nasze dobre wychowanie walczyło z instynktami, atymczasem czereśnie i wiśnie dojrzewały, gro\ąc przejrzeniem i opadnięciem.Wyglądało nato, \e nikt nie ma zamiaru ich zebrać.Wreszcie, kiedy przyszła straszna ulewa, Herman nie wytrzymał.Jak stał, w białychspodniach i jasnej koszuli, złapał jedną ręką drabinę, drugą mnie i pobiegliśmy przez deszczna górę, do przejrzałych wisien, które ju\ tonęły w kału\ach.Niewiele udało się uratować.Owoce okazały się znacznie bardziej dojrzałe, ni\ wyglądały zdaleka, wiele z nich wypełniło się gnijącym sokiem, inne zeschły, ale nie to było istotne.Poczuliśmy się niesamowicie szczęśliwi, taplając się w błocie, spadając z cienkich gałęzi wkału\e i rozmazując sobie nawzajem na twarzy, rękach i nawet uszach palący wiśniowy sok.Niemal nie czuliśmy smaku, ale uwolniliśmy się od strachu.To uwolnienie było dośćumowne, bo przecie\ dobrze wiedzieliśmy, \e nikt nosa nie wystawi z domu w taką pogodę,chyba \e z konieczności, i to tylko samochodem.A do sadu mo\na było dojść jedynie na pie-220W^chotę, co oznaczało, \e \aden sąsiad nie będzie mógł zobaczyć naszego przestępstwa-tryumfu.Przezwycię\yliśmy w sobie coś więcej ni\ strach przed sąsiadami.Wraz z gęstymi czerwonymi kroplami z naszych dłoni wyciekało w kału\e coś lepkiego,zimnego i nieprzyjemnego, i dobrze wiedzieliśmy, \e w następnym roku, jeśli będziemy tumieszkać, otwarcie, przed nikim się nie kryjąc, nazbieramy wiśni, jak tylko dojrzeją, i niechno ktoś spróbuje powiedzieć, \e są cudze albo \e to niehigieniczne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]