[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szpice pancerne kolumn hebrajskich, rosyjskich i amerykańskich nacierały na miasto odstrony lasów i jezior, depcząc po piętach szczątkom dywizji nazistowskich, tratując barykadyi burząc fronty kamienic ogniem dział.Za dziewięć dni skończą się wakacje i pójdę do piątejklasy.Do tego czasu rozgromimy wroga.Bestia zostanie pojmana w swej jaskini i podda siębezwarunkowo.Na balkon naprzeciwko wyszła Helena Grill.Zaczęła zbierać pościel z balustrady.Podrozchełstanym szlafrokiem i koszulą nocną rysowały się wyraznie jej mocne piersi.Z całychsił walczyłem, by zdusić w sobie wyobrażenie szorstkich rąk Efraima.Dzieciaki Grillów napewno znów poszły do lasku Tel Arza sprawdzić, czy lampart wpadł w zmyślną pułapkęzastawioną przed wprowadzeniem godziny policyjnej.Towarzysz Grill prowadzi teraz swojezielone fargo linii osiem w kierunku Mekor Chaim, zabiera pasażerów z przystanków i prosistanowczo, by przechodzili na koniec autobusu.Ma w wozie dziurkacz do kasowania biletówi przyrząd wyglądający jak małe srebrne organy, do którego wrzuca od góry monety, a dołem,naciskając dzwigienkę, wydaje resztę.Serce mi się rwało do dziurkacza i srebrnych organów.Jeśli po zwycięstwie Bat Ami zgodzi się wyjść za mnie za mąż, pozwolę jej się dotykać przezspodenki gimnastyczne pod warunkiem, że będę mógł zagrać na organach jej ojca, wrzucić dośrodka i wyjąć dołem monety różnej wielkości i zrobić w biletach dziurki w kształciegwiazdek.Helena Grill wciąż stała na balkonie.Podlewała teraz geranium kwitnące wzardzewiałej puszce po oliwkach.Płynąca z konewki woda wyglądała jak okruchy szkłarażone światłem.Sąsiadka nuciła sobie jakąś polską piosenkę, przepełnioną żalem i tęsknotą.Dwaj pracownicy z drukarni taty, Abrasza i Lilienblum, przyszli właśnie z poranną gazetą.Wstrzymałem ogień na przedmieściach Berlina i pobiegłem sprawdzić nagłówki.W gazecieopisywano wielką obławę, którą przeprowadzili Anglicy w całym kraju, i krwawy incydent wjednym z kibuców: pionierzy przeciwstawili się próbie zarekwirowania broni służącej im doobrony, dwóch z nich postrzelono, a wielu innych umieszczono w obozach dlainternowanych.Tata zrobił czarną kawę dla Abraszy i kawę z mlekiem dla Lilienbluma.Odwrócił gazetę,przejrzał uważnie nekrologi na ostatniej stronie, westchnął i zdjął okulary.Potem odsunąłgwałtownie na bok swoje rachunki i resztki śniadania, łapiąc przy tym w porę przewracającysię słoiczek z kefirem, szybko wstał i zasugerował, że czas w końcu wziąć się do pracy.Dochodzi wpół do dziewiątej. Oczywiście dodał tata o ile nikt nie ma ochoty na następną kawę.Ja też zszedłem za nimi do piwnicy.Wiedziałem, że przed przeszukaniem tata ukryłpatriotyczne ulotki w szczelnej puszce, która spoczęła na dnie beczki z farbą drukarską.Chciałem zobaczyć, jak będą wyławiać z głębin tę łódz podwodną i sprawdzić, dokąd jąprzeniosą, ale tata po zastanowieniu postanowił nie zmieniać kryjówki, bo okazała sięniezawodna.Uruchomił elektryczną maszynę drukarską i zaraz ją wyłączył.Sprawdziłostrożnie cylindry prasy, wpuścił kilka kropel oleju do tłoków, które Lilienblum nazywałpistonami.Potem ponownie włączył maszynę i przeszedł do stołu zecerskiego. Zerwałem z Lindą rzucił nagle Abrasza, jakby wracał do przerwanej rozmowy tymrazem na dobre. Co? Znowu? spytał tata ze smutkiem.Domyślałem się belferskiego uśmiechu na jegotwarzy. To koniec.Złapała sobie syna Hamidoffa z Barclay s Banku i w przyszłym tygodniujedzie z nim do Paryża.Bez ślubu. Co można zrobić próbował pocieszać tata i tak nie była dla ciebie dość dobra.Lilienblum ryknął tubalnie: Niech sczeznie ich imię i pamięć.Anglicy, Francuzi, dziewczyny, to jedno gówno.Drek8.Trzeba ich wszystkich stąd przegnać.I doktora Weizmanna też.Abrasza był milkliwym albinosem o twarzy pozbawionej brwi, o białych włosach ipapierowej skórze.Obsługiwał gilotynę.Wyobrażałem sobie, jak po złapaniu przyprowadzado tej piwnicy Wysokiego Komisarza i Efraim bez mrugnięcia okiem za pomocą machinyAbraszy wykona na nim wyrok: nie wolno nam się litować nad wrogami Izraela.Niebędziemy ich o nic błagać, jak doktor Weizmann.Nieśmiały, roztargniony uśmiech tańczył nawargach Abraszy, kiedy przycinał brzegi arkuszy z kolejnej ryzy.Ja wpychałem pod koszulkęspadające na podłogę papierowe węże.Lilienblum, ortodoksyjny żyd, zaczął składać litery w podłużnej formie.Używał do tegostalowych cęgów.Szkła jego okularów też tkwiły w dwóch obręczach z cienkiej stali.Nazywał mnie szajgecem, rozpływał się nade mną gromkim głosem: A jidisze jingele mit agoisz ponim, a pogromszczik mit a goldene neszome9.Ale tym razem nie mówił do mnie, tylko mamrotał do siebie, jakby się nie mógł pogodzićz nieprzyzwoitym faktem, o którym dowiedział się rano: Barclay s Bank i dziewczyny.Fuj.Drek.Wyszedłem na podwórze.Zwietlisty czar prysł i na drzewach ani pod nimi nie pozostałonic z porannej rześkości.Tak jak przewidziałem, powietrze rozżarzało się stopniowo.Dzieciaki Grillów nie wróciły jeszcze z polowania.%7łeby mnie rozzłościć, bracia Bat Amiwygłaszali swoją durną rymowankę: Uri Kołodny, kapeć niemodny.Albo: Kołodny, tysowo, zaraz oberwiesz zdrowo.Do tego wygadywali świństwa o Efraimie Nechamkinie imojej mamie.Na zardzewiałej bramie żółtą farbą wymalowali napis: Stóknienty Frojkapodsuwa matkę Uriego.Pod tym zdaniem odkryłem nagle pózniejszy dopisek i chociaż go nie rozumiałem,natychmiast się rzuciłem z paznokciami, żeby go zdrapać: I samego Uriego terz.Kwadrans po dziewiątej w uliczkę wjechał samochód z piekarni Angelów.Nie wiedziećczemu stanął pod naszą bramą.Przestałem zeskrobywać nowy napis i obejrzałem się, żebyzobaczyć, co się stało.Było gorąco.Rozsierdzone osy zebrały się przy cieknącym kranie.Wśród uschłych chwastów fruwał daremnie zbłąkany motyl.Powietrze pachniało kurzem.Zszoferki wyskoczył %7łaki, chłopak z piekarni.Rozejrzał się szybko po naszej uliczce, otworzyłod zewnątrz tylne drzwi samochodu i spośród koszy z pieczywem wyciągnął zaskoczonego,mrugającego pana.Był to nieduży mężczyzna w ciemnym garniturze, z torbą narzędzi w ręku.Nie mogłem zrozumieć, po co nam sprowadzają lekarza z kasy chorych.Może mama znowuzemdlała albo Helena Grill dostała ataku histerii.Ale od kiedy to przywozi się lekarzysamochodem do rozwożenia pieczywa? Gdy %7łaki i lekarz mijali mnie biegiem, kierując się kuschodom do drukarni, nagle go rozpoznałem: nie był to żaden lekarz, tylko pan Szczupak,właściciel salonu sukien Riviera z ulicy Króla Jerzego.Pamiętałem, jak mama zabrała mniedzień po święcie Lag ba-Omer do salonu Riviera , żebym pomógł jej wybrać sukienkę nalato.Chyba wybór ją rozczarował, bo zmieniła zdanie, zrezygnowała z zakupu sukienki ipostanowiła pójść do innego sklepu, żeby kupić gramofon na raty.Pan Szczupak się nieobraził, tylko zaprosił ją ponownie do swego salonu, innym razem, może po świętach.Jesienią będzie miał nowe wzory.I sama moda się zmieni.8Jidysz: brud, śmiecie; wulgarnie: gówno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]