[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Milczał, ślinę połykał, parę razy poruszył ustami ale się wstrzymał.— Więc dziś już odejść mam? — rzekł jakby nie swoim głosem.Wolałabym wszystkie swoje kury czubato skazać na smierć męczeńską, aniżeli wygłosić termin wyjazdu.Milczałam tedy, skubiąc koronki przy rękawach; krew uderzała w skronie, dłonie pałały; przy daleko mniejszej gorączce chorym zwykle synopizma stawiać każę.Spojrzałam na delikwenta.— Mąż mój wraca jutro wieczorem — rzekłam, nie spiesz waćpan; tymczasem wszystko do drogi przygotować każę.Miałam silną pokusę podać mu rękę drżącą, rozpaloną, z której i bez doktora temperaturę krwi zmierzyć można było; wyratowała mię nietyle powaga kobiety, ile owe ziółka gorzkie, które pijałam codziennie bez cukru.— Do jutra robotę skończę rzeki.Skończę, ! zaśmiał się szydersko i wybiegł.Pewną byłam, że spłata jakąś farsę.Myśl ta jak gwóźdź utkwiła w mózgu; widząc, że od roboty nie odchodzi, chciałam zajrzeć do kaplicy zaniechałam jednak przez wzgląd na słabość niewieścią.Nazajutrz o świcie, był już przy sztalugach i przez cały dzień nie wyjrzał na boży świat.Przyszykowalam mu wiktuałów przeróżnych sporo, od szynki, kurcząt, wódki, aż do konfitur i śliwek suszonych na rożenkach.Człek skromny parę miesięcy mógłby żyć tem, nie zaznawszy głodu.O zmierzchu znowu mię napadła trwożliwa gorączka.Bryka zaprzężona stała pod stajnią, a malarz się nie pokazywał; przypomnieć nie miałam odwagi, a mąż w każdej chwili mógł nadjechać.Chodziłam po domu jak nieprzytomna, wyglądając różnemi oknami na drogę i do ogrodu.Gdy tak strwożona przysiadłam na sofie, polecając całą sprawę w ręce boże, wbiegł malarz z kluczem w ręku.— Skończyłem — rzekł, klucz pani wręczam — schwycił mię za rękę.— Byłem szczęśliwy — szepnął, dziękuję, wspomnij czasami o szaleńca !Może tam mówił coś jeszcze, nie pamiętam, jak też nie pamiętam, czy mu odpowiadałam.Centurya i krwawnik zbawienne zioła, ale używałam ich od niedawna, serce zaś tkliwe miałam od urodzenia.Zapewne musiałam mu coś powiedzieć czulszego, niżby wypadało, bo gdy odszedł, na rękach — tak, zdaje mi się, że tylko na rękach — czułam ślady gorących pocałunków.Przed gankiem rozległ się turkort — mąż przyjechał.Malarz nie chciał koni, wiktuałów, nic, pieszo wywędrować zamierzył; spotkają się może? Nie czułam ani żalu, ani trwogi, spokojna siła owładnęła umysł, ściskałam klucz w ręku, nasłuchując.Mąż chodził po sąsiednim pokoju stękający, zasapany, spytał o coś lokaja i zamilkł.Nad sufitem słyszałam, też kroki powolne, to przyśpieszone; zapewne tłómoczek układał.Śledziłam ruchy obydwóch: kiedy tamten na górze podchodził ku oknu, ten tu ku drzwiom sio zbliżał, to znów jak zmówieni oddalali się w przeciwne strony.W takt ich ruchów uderzało mi serce: chwilami zdawało się, że kroki na górze cichną, wówczas i serce bić przestawało; tłumiłam oddech - dom, świat cały znikł z przed oczów.Szmer jakiś, stuk na górze.otwierałam oczy, bojąc się odetchnąć.Ucichło nareszcie.Napróżno wytężałam słuch, wpatrzona w sufit — cisza.Sen skończony — należało wrócić do rozsądnego życia.Nazajutrz raniutko byłam już w kaplicy.Słońce zaglądało wesoło do bialutkiej świątyni, na czysto umiecionej podłodze kilka wiązek tataraku rzucone tu i owdzie.Naprzeciw drzwi stał obraz wykończony: Chrystus, rozdzielający chleli zgłodniałej rzeszy.Spoglądałam zdumiona: chude, wynędzniałe twarze, wklęsłe piersi, sterczące ramiona — to żywcem schwycone z natury, to akuratne portrety robotników ze smołami, każda twarz znajoma, ubiór trochę inny, jeśli w ubiorze nędzarzy wielka rozmaitość być może.A Chrystus, Boże odpuść, ale z oczu smutnie łagodnych, z wyniosłego czoła, pociągłych, bladawych policzków bardzo mi malarza przypominał.— Jeśli to podobieństwo spostrzeże mąż, — pomyślałam, jak piorunem rażona, - obraz zniszczy, gotów zburzyć całą świątynię w gniewnej przypadłości.Nie dostrzegł jednak; kazał tylko wymyć i wykadzić pokój, w którym mieszkał "włóczęga", imienia jego nigdy nie wspomniał, a jeśli czasami zasłyszał je ze strony, mruczał gniewnie i brwi ściągał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]