[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zegary stały.Nie wiadomo, która była godzina, zmierzchało, czyzbliżało się południe.Dymy przesłoniły niebo.Jaon wyjął zostatniego pudła nagrobkową świeczkę i zapalił.Otworzył książkęna słowach litanii mówionej przez pana Longina, prysnęła na niekropla stearyny.Nie była to łza i Jaon poczuł dumę.Frania toczyła jego łóżko na dawne miejsce.Przypomniało mu toboleśnie, dojmująco, dawne czasy, gdy popychany przez Maniunięjechał w łóżku po kąpieli z łazienki, przez wielki pokój, doswojego pokoju.Sen był dalszym ciągiem tego wrażenia.Jaon wyciągnął rękę idotknął bez trudu ojcowskiej marynarki.Ojciec spojrzał na niegozdziwiony i jakby niezadowolony spytał:- Co taki jesteś czuły dla ojca? Boisz się, że zginę? Znów żyję,na jakiś czas.Dopiero potem będę musiał znów umrzeć.Wykorzystajmy ten czas synu - mówił ojciec.W jego słowach byłalogika właściwa sytuacji, w której był Jaon i ojciec w tym śnie.-Jakie to proste - myślał Jaon i obejmował ojca, wdzięczny, żewrócił i przerwał ten straszny stan, w którym go nie było.- Nie sądz - ciągnął ojciec - że miałem ci coś ważnego dopowiedzenia wtedy, na spacerze.Chciałem zaproponować ci, żepuścimy w niebo motyla.Pamiętasz, że motyle są tylko ruchomymipłatkami kwiatów?- Dobrze ojcze, to ja już pójdę - odezwał się Jaon i obudził się zuczuciem rozpaczy, że przerwał rozmowę i odszedł.Czuł, jak byłwinien, że cała jego miłość, dokąd żył ojciec, skupiła się namatce.Teraz dopiero pokochał ojca podwójnie, gwałtownie,zrozpaczony, że on się nigdy o tym nie dowie."We śnie mogłem muto powiedzieć, a odszedłem" - pomyślał.Wyszedł do dużego pokoju.Twarz matki rozjaśniła się, skinęła mu na powitanie.- Idziemy zobaczyć, czy grób pana jeszcze istnieje - zwróciła siędo Frani.- Może tam być lej od bomby.- Pójdziemy nie na żaden grób, tylko po ziemniaki - odrzekłasurowo Frania.Jaon poczuł w ustach smak ziemniaków i zadrżał z pragnienia, by jejeść.- Na jutro mamy wafle tortowe z dna kredensu - dodała Frania.- I papugę.Niech dziecko wyjdzie to powiem resztę.- Niech słucha - powiedziała matka.Jaon nie poczuł dumy, tylko smutek.- Idziemy na złodziejkę - ostrzegła Frania.- Znam z dawnychczasów pola na Okęciu.Pani będzie patrzeć, czy kto nie idzie, jakbędę kopać.Ile pani uniesie?- Przed jego urodzeniem byłam silna - matka spojrzała na Jaona.- Musi pani udzwignąć ćwierć metra.Proszę wziąć płaszcz z dużymikieszeniami, by i tam napchać.Idziemy natychmiast.To kawałdrogi.Jaon, nie patrz tak.Twoja mama się zgodzi i wezmiemyciebie.Gdy matka Jaona milczała na znak zgody, Frania rozkazała muzałożyć szkolny tornister.Znalezli się na ulicy.Szli tą drogą, co do szkoły.Jaon wydawałsię sobie zbyt pilnym uczniem, który zabrawszy tornister pędzi,łudząc się, że nawet wśród pożarów odbywają się lekcje.Uderzyło ich gorąco bijące od zgliszcz.Szli po szkle okiennym,które chrupało pod ich stopami.Dom numer cztery jeszcze płonął.Dom numer dwa bomba przecięła na pół, jak tort.Na początku ulicyPuławskiej domy były wypalone.Można było zgadnąć, gdzie byłsypialny, gdzie jadalnia, gdzie salon, jakie meble tam stały.Ichkontury, jak widma pośmiertne, mówiły o życiu, które wiedzionopewnie beztroskie i szczęśliwe.Kolory pozostały, rzędami,piętrami, wyznaczając amfilady nieistniejących pokoi.Ich cieniepozostały w formie żółtych, fioletowych, zielonych, karminowychkwadratów, mówiły o ludziach, którzy tu nie wrócą.Na dnie domuposkręcane, przepalone żelastwo; czyli ulubione zegary, szkieletykanap, foteli, wołały na Jaona, by na nie spojrzał z żalem.Skręcili na Mokotów.Wiele drzew było obalonych przez pociski.Trzeba było je obchodzić lub przekraczać, jak w drodze przezpuszczę.Weszli na długą ulicę, która po pewnym czasie zmieniłacharakter.Znikł asfalt, pojawił się bruk.Prześwitywały pola.Ulica zamknięta była barykadą z drzew, mebli i worków z piaskiem.Część worków była już usunięta.Przeszli i stanęli wobecgłębokiego okopu.Za okopami zaczynało się pole kartofli.Trochęziemniaków było wyrzuconych wybuchem pocisku.- Jaon, stań i patrz w tamtą stronę, na koniec pola, gdzie jestrząd wierzb, czy ktoś nie nadchodzi - rozkazała Frania.- Franiu, zabrałam pieniądze - odezwała się matka.- Może da sięodnalezć gospodarzy i kupić od nich?- Ich domy są po przeciwnej stronie pól, od strony Ochoty.Trzebaby iść tam godzinę.W takich czasach nie wolno pokazywaćpieniędzy.Gdy jest głód, wolno kraść.- Franiu, błagam, niech Frania zamilknie.- Niech pani trzyma - rozkazała Frania i otworzyła worek.Frania pochyliła się, wyrwała krzak, wprawnie zagłębiła rękę wziemi i wydobyła garść jasnych, pokrytych pyłem ziemniaków.Rzuciła je do worka trzymanego przez matkę.Jaon zdał sobiesprawę, co przeżywa matka.Robi to dla niego.- Lekko idzie - odezwała się Frania.- Trzeba tylko wziąć pierwszykartofel.- Franiu, czuję się przezroczysta, jak papierek - poskarżyła sięmatka, Frania nie odpowiedziała, tylko wykopywała ziemniaki.Pochwili obok niej uklękła matka i zaczęła zbierać ziemniakiwyrzucone przez pociski.Posuwała się na klęczkach, jakbyprzebłagując Boga za swój czyn.Jaon odwrócił się.Zobaczył miasto.Słup dymu zajmował całe niebo.Ten kolos u podstawy niepokojąco ruchliwy, spleciony z dymówczarnych, granatowych, brunatnych, puszystych, gęstych, idącychszybko, prześcigających się wzajemnie, na wysokościachnieruchomiał jak najwyższy pomnik i nikł w stratosferze."Tegonaprawdę nigdy nie zapomnę" - pomyślał Jaon i usiłował sobiewyobrazić chwilę z przyszłości, gdy ten obraz wróci."Czy ja jużtego nie przeżyłem we śnie, kiedy byłem całkiem mały? - zadałsobie pytanie.- Zaraz nadleci balon i zapłonie".Odwrócił się i ujrzał, że kilku ludzi biegnie ku nim
[ Pobierz całość w formacie PDF ]