[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie poruszyła się.Todobrze, pomyślał.Nie wiedział, dlaczego nie ugryzłsię wcześniej w język; dlaczego zdradził jej, co do niejczuje.Miał nadzieję, że wkrótce ulewa minie.Możeuda mu się opuścić przed świtem namiot i Marisa nawet się nie zorientuje, że dzieliła z nim swe łoże"?Pilnując się, żeby nie potrącić żadnego z wbitychw ziemię prętów podtrzymujących brezentową płachtęi żeby krople deszczu, które ściekały mu z głowy, niezamoczyły Marisy, obrócił się i wysmarował maściąjej biedne, pokryte bąblami pięty.Wydała z siebie cichy pomruk, coś pomiędzy jękiem a westchnieniem.Ten niski, ochrypły dzwięksprawił, że Tylera przeniknął dreszcz.Bał się zostać z nią w namiocie.I niewiele brakowało, aby wyszedł z powrotem na deszcz.Denerwowało go, że jego ciało reaguje na bodzce instynktownie,że on sam nie ma nad nim kontroli.W innej sytuacjizabiegałby o względy Marisy, próbowałby ją oczarować, uwieść.A gdyby już oboje zaspokoili swoje żą-dze, odszedłby, wiedząc, że żadne z nich nie oczekujeod partnera niczego więcej.Teraz jednak nie mógł sobie pozwolić na takie zachowanie.Wyciągnąwszy się na wznak, wpatrywał sięw widoczną przez szparę czarną otchłań, którą od czasu do czasu rozjaśniała błyskawica, i powtarzał sobie,że ma dużo ważniejsze sprawy na głowie niż seks.Odpowodzenia misji zależało życie człowieka, któremuzawdzięczał to, że sam żyje.Mimo że starał się myśleć o Westinie, wciąż słyszałoddech Marisy, czuł bijące od niej ciepło - ich ciała,jej suche, jego mokre, dzieliło dosłownie kilka centymetrów - wdychał zapach jej skóry i włosów świeżoumytych w rzece.Leżał bez ruchu, usiłując zasnąć.Liczył, ile minut mija między jednym wyładowaniemelektrycznym a drugim.Czas między kolejnymi błyskawicami powoli się wydłużał; wreszcie burza ustała.A on wciąż leżał i dumał.Leżał, pożądając śpiącej obok dziewczyny.Wiedział, że nie może jej zgarnąć w ramiona.Nie mógłby, nawet gdyby jej ufał.ROZDZIAA SZSTYCichy, senny głos rozległ się tuż przy jego uchu:- Co robisz? Co ty najlepszego wyprawiasz?W prowizorycznym namiocie panował spokój, nazewnątrz jednak przyroda budziła się do życia, a raczejbyła już dawno obudzona.Ptaki świergotały wesoło,małpy skrzeczały.Przez moment wydawało się Tylerowi, że oni dziewczyna, którą trzyma w ramionach, są jedynymiludzmi na świecie.Ciemne, lekko ukośne oczy Marisy były zaspane.I niewiarygodnie piękne.Tyler przeciągnął się.- Cholera, jestem na to za stary - mruknął.Byłsztywny i obolały.Z trudem powstrzymał ręce, aby nie zawędrowałytam, gdzie przed chwilą leżały, jedna na biodrach, druga na pośladkach Marisy.Nakazał im, aby spoczęłyna jej ramionach.Po chwili delikatnie odepchnął ją od siebie.- Co robię? - powtórzył pytanie, uśmiechając siępod nosem.- Wstaję.Na szczęście deszcz przestał padać.Niebo rozpogodziło się; jasne promienie słońca powoli przedzierałysię przez korony drzew.Chociaż zdawał sobie sprawęz niebezpieczeństwa, spojrzał w oczy Marisy; ciekawbył, czy kiedy kocha się z mężczyzną, jej tęczówkistają się bardziej złociste, czy bardziej czekoladowe.Wiedział, że za minutę lub dwie Marisa oprzytomniejedo końca, a wtedy ucieknie od niego, jakby był najbardziej odrażającym typem na świecie.Na razie jednak była senna, ciepła, mrucząca i bardzo ponętna, gdy tak leżała w obszernej koszuli i luznych spodniach od dresu.No dobrze.Zwiadom zagrożeń, uznał, że czym prędzej powinien opuścić namiot.- Nie zapomnij o opatrunkach na pięty - powiedział, podnosząc się.- Dziś czeka nas piesza wędrówka.Wyszedł na zewnątrz.Oprowadzając go wzrokiem,Marisa przetarła oczy.Hm, najwyrazniej spał razemz nią w namiocie.Dziwne, że się nie obudziła, kiedywśliznął się do środka.Sama nie wiedziała dlaczego, ale bardzo jej to przeszkadzało.Chociaż nie, nieprawda.Co innego jej przeszkadzało.Miejsca pod brezentem ledwo starczało dlajednej osoby.Jakim cudem tak potężnie zbudowanyfacet zmieścił się obok? Właśnie to jej nie dawałospokoju.Była trochę sztywna od spania na twardej ziemi,ale tego mogła się spodziewać.Nie spodziewała sięnatomiast, że będzie taka wyspana i wypoczęta.Skonfundowana, pokręciła głową.Lubiła jasne sytuacje.Nie lubiła, gdy nie miała kontroli nad otaczającym ją światem.Wzdychając ciężko, usiadła i zaczę-ła oglądać swoje pięty.Bolały koszmarnie.I koszmarnie wyglądały.Zauważyła, że są posmarowane maścią,a dobrze pamiętała, że weszła do namiotu, zostawiająctubkę przy ognisku.Nawet jej nie otworzyła.Wniosek nasuwał się sam.Pięty posmarował jej Ty-ler.A ona to również przespała.- Jesteś moja.- Gerald poczerwieniał ze złości,kiedy po raz kolejny odmówiła wytatuowania sobie jego imienia.Wszystko zaczęło się niewinnie, od żartu.Przynajmniej jej się tak wydawało.Przekonała się, żeto nie żarty, kiedy Gerald przyprowadził do domu speca od tatuażu, gotowego natychmiast przystąpić dodzieła.Uciekła do swojego pokoju i zamknęła drzwina klucz.Zamek w drzwiach uchronił ją od tatuażu,ale nie od Geralda, który włamał się do środka, kiedyspała.Nie słyszała, jak majstrował przy zamku.Obudziła się przerażona, gdy usiłował wśliznąć się pod jejkoszulę nocną.Zciskał w ręce gruby czerwony flamaster.Zaczęła się wyrywać.Przygniótłszy ją do materaca, napisał na jej biodrze swoje imię.Potrząsnęła głową, starając się pozbyć nieprzyjemnych wspomnień.Wolała nie myśleć o tym, co miałomiejsce pózniej.Posuwając się na czworakach, zaczęła opuszczaćnamiot.Nagle wyczuła pod dłonią coś miękkiego.Spojrzała w dół.Stanik i majtki.Najwyrazniej Tylerje tu położył.Zciskając je w ręce, wyszła na dwór.Tyler stał przykępie drzew, przepakowując sprzęt.Miał na sobie tesame zielone spodnie w kamuflażowy deseń co wczo-raj, wygodne buty na grubej podeszwie i luzną beżowąkoszulę.Słysząc za sobą szmer, obejrzał się przez ramię, po chwili jednak wrócił do swoich zajęć.Wszystko było mokre, chociaż już nie padało
[ Pobierz całość w formacie PDF ]